wtorek, 26 lipca 2011

KONKURS NEW ANTHEM (Wygraj bilety na artPOP Festival)



Przed Wami pierwszy konkurs magazynu NEW ANTHEM, i to jaki! Dziś mamy do rozdania 5 podwójnych biletów na ArtPOP Festival w Bydgoszczy, który odbędzie się już w najbliższą sobotę. 
Nie może Was (i nas) tam zabraknąć!





Na jednej scenie zagrają: ikona popkultury GRACE JONES, indie-rockowy zespół RAZORLIGHT, najlepszy debiut roku I BLAME COCO oraz wielu innych. Obok zagranicznych gwiazd w Myślęcinku zaprezentuje się Brodka, Ania Dąbrowska czy kontrowersyjne Skinny Patrini.

Zobacz pełny line up Artpop Festivalu 

Chcesz zdobyć bilet i bawić się razem z nami? Nic prostszego! Odpowiedz na 2 pytania i zacznij się pakować. Nie zapomnij zaprosić osoby towarzyszącej! W naszym konkursie wygrasz podwójny bilet do strefy B.


O to pytania konkursowe:

1.  Jaki polski zespół zamykał scenę Smooth festivalu w 2009 roku?

2.  Dlaczego to właśnie Ty masz otrzymać od nas bilety ?


Poprawne odpowiedzi prosimy wysyłać na : newanthemmail@gmail.com (W tytule: KONKURS FESTIVAL) Zgłoszenie konkursowe musi zawierać dane zgodne z dokumentem tożsamości osoby biorącej udział, gdyż bilety będą do odebrania 30 lipca przed wejściem na festival za okazaniem dokumentu. Odpowiedzi konkursowe oceniać będzie redakcja.

Konkurs trwa od 26.07.2011 do 27.07.2011 (23:59).


Powodzenia! :)

niedziela, 24 lipca 2011

We are the richest of the poor (Morrissey Kraków, Klub Studio 22.07.11)

Po dwóch latach Morrissey przyjeżdża do Polski, tym razem na dwa koncerty: w Krakowie i w stolicy. Jesteśmy po pierwszym występie, więc na świeżo parę słów o nim.

Supportem był brytyjski The Heartbreaks, czterech chłopców ciągnących się za Mozzem tego lata. Przez cały ich występ zadawałam sobie pytanie, na które chyba i oni nie znają odpowiedzi: jak pogodzić dwie rzeczy – to na kim się wzorują i to, na kim mają możliwość to robić. Każdy z członków zespołu grał jakby sam ze sobą, brakowało zgrania. Publiczności, która nerwowo rozglądała się po lokalu, nie porwał nawet ich najpopularniejszy numer Liar, My Dear. Wydaje się, że nie tylko z powodu niecierpliwego wyczekiwania na showmana wieczoru. Rozweselał jedynie perkusista ubrany w koszulkę polskiej reprezentacji, a którego fryzura i sposób poruszania się przypominał Michaela Palina z Pythonowskich skeczy o Arturze Putym. Jakkolwiek nie można odmówić im zaangażowania i energii, a frontmanowi talentu wokalnego.

Przejdźmy do meritum. Kto spodziewał się spektakularnego występu Morrisseya musiał doznać zawodu. 52-latek starannie opracował przebieg całego koncertu, jednak nie porwał widowni żadnym zaskakującym gestem. Nie było zdejmowania koszul i rzucania ich w publiczność, nie było wyznań. Co było? Po kolei.

Między supportem a rozpoczęciem koncertu Morrissey przygotował kompilację swoich ulubionych utworów oraz fragmentów wywiadów. Wyświetlił m.in. piosenki The Foundations, Nico i swoich ukochanych The New York Dolls, a także wywiady z Lou Reedem i wypowiedź królowej Elżbiety, przedstawioną dzięki temu w nie najkorzystniejszym świetle. Kiedy kurtyna opadła, zapaliły się czerwone światła i przy uderzeniach w bębny w napięciu czekaliśmy na wyjście (wiem, oklepane) ostatniego międzynarodowego playboya. Rozpoczął od hitu z dorobku The Smiths I Want the One I Can’t Have, ale jeszcze nie spodziewałam się jaki wydźwięk ma wybranie właśnie tej płyty. Następnie zagrał Irish Blood, English Heart, do którego zapewne odnosił się wywiad z królową, You Have Killed Me i One Day Goodbye Will Be Farewell , czyli największe hity z jego trzech ostatnich płyt. Starał się przedstawić po jednym kawałku z każdej płyty, była bowiem i Vauxhall and I (Speedway), i Maladjusted (Alma Matters), i Bona Drag (Ouija Board, Ouija Board). Nie pominął także jednej z jego najważniejszych płyt, Viva Hate, która nosi w sobie najwięcej klimatu The Smiths. Z tego albumu pochodzi, wykonany przez Mozza hit Everyday Is Like Sunday, zabrakło jednak wyczekiwanego Suedehead. Podobnie jak dwa lata temu, Morrissey promował także swoje nowe dokonania artystyczne. W Warszawie była to płyta Years of Refusal, w tym roku były to dwie nowe piosenki, które jeszcze nie zostały wydane na żadnym krążku. Scandinavia i Action Is My Middle Name przyjęte zostały jednak z ostudzonym entuzjazmem, mimo całkiem nośnego refrenu ostatniego utworu. Morrissey po raz kolejny oddał również hołd twórczości Lou Reeda, wykonując jego melancholijny cover Satellite of Love, po czym nazwał współtwórcę Velvetów swoim mistrzem.

Artysta wybrał dosyć stonowane utwory, w żaden sposób nie nadające się do szaleńczej zabawy, która (jakkolwiek nie całkiem stosownie) miała miejsce w Stodole w 2009 roku. Zatęskniłam za koncertem Lou Reeda z Sali Kongresowej, kiedy wszyscy w skupieniu słuchaliśmy wykonania płyty Berlin, siedząc na sali z powagą i należytym szacunkiem do sytuacji. Ale Morrissey śpiewał „ I want to see people, I want to see life”. Jakkolwiek przyczyną wywołania w publiczności nastroju wyciszenia, nostalgii i wzruszenia nie było (jak sądzę) słynne rozbuchane ego Mozza, które rosło w miarę wzrostu popularności jego już ikonicznej postaci. Okazało się, że Morrissey przybywa z misją, wciąż tą samą, która brzmi Meat Is Murder, a które zabrzmiało pod koniec występu, i właśnie na tę kwestie chciał zwrócić uwagę. Twórca przygotował specjalne wizualizacje, przedstawiające drastyczne sceny z uboju bydła. Na McDonaldzie i KFC nie pozostawił suchej nitki, a śpiewając „Do you care how animals die?” na tle wiszącej na jednej nodze krowy, z zespołem ubranym w koszulki z nadrukami “fuck fur”, przekonał po raz kolejny, że jego to rzeczywiście obchodzi, i że to nie tylko fanaberia. Na marginesie tą ostatnią można nazwać jednak doniesienia o odwoływaniu koncertów z powodu wyczucia zapachu mięsa w bułce któregoś z uczestników bądź zażądanie zdjęcia koszulki z napisem „eat meat”.

Zespół Morrisseya nie zmienił się od ostatniego koncertu w Polsce. Wciąż podtrzymuję opinię, że Mozz ma niezwykłego nosa do utalentowanych muzyków, którzy z jednej strony są tylko dodatkiem do wielkiego showmana, z drugiej zaś odwalają za niego całą robotę i to w fantastycznym stylu. Na uwagę zasługuje tu główny gitarzysta Jesse Tobias oraz perkusista Matt Walker, który odegrał niemałą rolę w budowaniu efektu grozy podczas Meat Is Murder.



Bis nie mógł zaskoczyć wielu, jak zwykle był to utwór z płyty You Are the Quarry, którego spektakularny fragment, bo trudno go nazwać refrenem, brzmiący:

Hector was the first of the gang with a gun in his hand
And the first to do time, the first of the gang to die”,

wypadł dość zabawnie przy ochroniarzach z napisem “hector” na plecach. 52-latek pozwolił sobie też na dość miałki żart, przed jednym z utworów opowiedział krótką historię o rybaku, który ma wyznać miłość swojej ukochanej, po czym oznajmił, że kolejna piosenka będzie zupełnie o czymś innym. Takich momentów nawet słabego rozweselenia było jednak niezbyt wiele, artysta zdawał się być zmęczony, w przerwie między utworami leczył swoje gardło Tantum Verde. O swojej kondycji zdrowotnej nie dał jednak w żaden sposób poznać, wystrzegając się najmniejszego fałszu. Tylko raz nie dokończył jednego słowa z wersu (bodajże, proszę mnie poprawić, jeśli się mylę) There Is the Light that Never Goes Out), a kiedy spostrzegł, że z upojeniem zrobiła to za niego publiczność, zdawał się nie być zadowolony. Może pomyślał, że pomnik, który sobie wybudował, już go nie potrzebuje, a jego muzyka obroni się bez jego udziału?

Nie wiem, czy mnie tak szybko upłynął ten czas czy ikona Manchesteru tak krótko grała. W każdym razie Morrissey przeprosił za tylko jeden bis (jakby to była nowość), ponieważ spieszy się do Warszawy na wizytę u psychiatry. Czekamy na Warszawę, która jest przecież „naprawdę CZYMŚ”.

PS Najpiękniejszym momentem było chyba I Know It’s Over z repertuaru The Smiths. „Oh well, enough said”.

Aleksandra Berka 

wtorek, 19 lipca 2011

Rok temu


Rok temu, 16 maja, zadrżały serca wielu fanów ciężkich brzmień z całego świata. Legenda heavy metalu, niezapomniany głos i członek legendarnej grupy Black Sabbath przeszedł na drugą stronę. Nie usłyszeli o tym ludzie w tvn24, nie było wyścigu w innych komercyjnych stacjach o to, kto pierwszy przekaże tę smutną wiadomość, jak miało to miejsce po śmierci Jacksona. No cóż, pop zawsze był lekkostrawny, rock i metal – niekoniecznie. Ronnie James Dio, twórca słynnych różków pokazywanych przez fanów metalu na całym świecie.
Ponad rok od tego wydarzenia naszła mnie pewna smutna myśl. To fakt, że ten człowiek nie nagra już żadnej płyty. Myśl ta nadeszła tak późno, gdyż wcześniej nie znałem dokładnie jego twórczości, zawsze wolałem Sabbathów z Ozzy’m za mikrofonem, Dio solo nie był tak fascynujący. Czas płynął a ja w końcu dojrzałem do wysłuchania tego ogromnego zbioru wspaniałej muzyki. Żałuję, że tak późno…
  
Dio w początkowych latach swojej kariery grywał na trąbce, próbował także swych sił jako basista. Pierwszym wartym zgłębienia etapem, w którym możemy usłyszeć głos Dio był zespół Elf. Grupa ta często otwierała występy wielkich gwiazd rocka jak np. Deep Purple. Warto posłuchać ich muzyki, jest to całkiem miły dla ucha blues rock, a głos Dio idealnie doń pasuje. Ten etap był bardzo ważny w życiu Ronnie’go, gdyż podczas supportowania „Purpurowych” na piękny, głęboki głos Dio uwagę zwrócił legendarny gitarzysta Deep Purple - Ritchie Blackmore. To właśnie po jego odejściu i założeniu grupy Rainbow, ich wokalistą został… Dio. Doszli także inni członkowie Elf.

Współpraca z Rainbow to świetne rockowe albumy pełne klawiszowych smaczków i hitów jak „Long Live Rock & Roll”. Cztery lata w Rainbow, cztery świetne albumy i powolne zdobywanie szczytów w świecie rocka. Dio się rozwija. Aż nadchodzi najważniejszy etap…

…Black Sabbath. Legenda ciężkiego grania. Ozzy Osbourne, nie mogąc znaleźć porozumienia z Iommi’m opuszcza szeregi zespołu i poświęca się skądinąd wspaniałej karierze solowej. Do grupy ściągnięty zostaje wokalista Dio i odmienia brzmienie Sabbathów, świetnie wpasowując się w klimat ich twórczości. Nagrany później razem album „Heaven & Hell” uważany jest przez wielu fanów za najlepszy album Black Sabbath, a przynajmniej większość zgadza się ze stwierdzeniem, że jest to najlepszy album Black Sabbath bez udziału Ozzy’ego. To właśnie w czasie współpracy z tą grupą Dio rozpowszechnił gest zwany „diabełkiem” przez wielu niesłusznie uznawanym za „znak szatana”. W jednym z wywiadów Dio stwierdził, że nie ma to żadnego związku z satanizmem. Opowiadał w nim, że to przesądna babcia nauczyła go tego gestu, który miał odpędzać złe uroki. Jaka jest prawda, nie wie nikt, ale prawdą jest, że Dio był głęboko zafascynowany magią, czego nie ukrywał, a co odzwierciedlenie znalazło w tekstach utworów nagrywanych pod szyldem Dio.

Kolejne świetne albumy z Black Sabbath to „Mob Rules” i potężny, monumentalny, metalowy na całego „Dehumanizer”, które świetnie się sprzedawały.
Dio poświęcił się także solowej karierze z własnym zespołem, który za nazwę przyjął pseudonim wokalisty. Najlepszy ich album to „Holy Diver”. Jeśli ktoś nie słyszał utworów „Rainbow In The Dark” czy tytułowego „Holy Diver” to szczerze polecam. Można nie lubić takiej muzyki, ale te utwory… wpadają w ucho!

Ostatni album, na którym usłyszeć można Dio to nagrany ze znajomymi z Black Sabbath pod szyldem „Heaven & Hell” (Osbourne rościł sobie prawa do nazwy Black Sabbath) album „The Devil You Know” (2006 rok) . Jest równie świetny jak wszystkie inne. Na warszawskim Torwarze fani mogli więc ostatni raz zobaczyć i usłyszeć na żywo Dio, trafił on tu bowiem z grupą podczas trasy koncertowej promującej album. Czekano na kolejne znakomite albumy odrodzonej formacji… Dio przegrał jednak walkę z rakiem żołądka.

Nie odszedł artysta, odszedł Artysta. To już ponad rok…


 Sebastian Ptaszyński

ArtPOP prezentuje Line up



Już tylko jedenaście dni dzieli nas od ARTPOP Festival, którego gwiazdą będzie legendarna Grace Jones, wybitna performerka. Z jej odważnego show i zaskakujących kreacji czerpie inspirację młode pokolenie artystów. 30 lipca w Parku Kultury Myślęcinek wystąpi również indie-rockowy Razorlight z charyzmatycznym Johnnym Borellem oraz najgorętszy debiut ubiegłego roku: I Blame Coco a także uwielbiany przez polską publiczność belgijski zespół Hooverphonic. Podczas festiwalu, na dwóch scenach zaśpiewają również znakomici polscy wykonawcy.


Pełny line –up festiwalu przedstawia się następująco:
  
16:00 otwarcie bram

Scena główna:
16:30 Neo Retros
17:15 Hooverphonic
18:30 Brodka
19:45 Ania Dąbrowska
20:45 I Blame Coco
22:00 Razorlight
23:30 Grace Jones

Red Bull Tour Bus:
16:00 Last Blush
18:00 Fireinthehole
19:15 DJ Good Paul
20:30 DJ Good Paul
21:30 Skinny Patrini
23:00 SOFA

Ekipa NEW ANTHEM stawi się na tym festivalu i zamierza  opisać wrażenia.
Do zobaczenia

piątek, 15 lipca 2011

Eurowizja po naszemu



Jest to przegląd kontynentu europejskiego, a konkretniej Internetu w poszukiwaniu świeżej krwi. Tych nowych (młodych lub trochę starszych) fajnych zespołów, które chcą być poznane. Bez obciachu mogą grać poza swoim terenem. Kim należy się pochwalić?


Ej, ten zespoł… skąd są? Częste pytanie. Można śmiało strzelać wsłuchując się w akcent. Większość kapel czy pieśniarzy, których słuchamy w tysiącach i milionach odtworzeń pochodzi z Wielkiej Brytanii lub USA, ogółem. Lubimy też reprezentantów Kanady oraz Australii. Statystyki sobie, a można pogrzebać nieco bliżej. Czasami warto sprawdzić coś nowego




Otagowani w Skandynawii

Właściwie kraje skandynawskie to oddzielna działka. Nie mają problemów w produkowaniu, promowaniu swojej muzyki. Można by wymieniać znane nazwy. Dużo przestrzennej elektroniki, przyjemnego indie popu i nieco rocka - w tym się specjalizują.

Jak to śpiewają w pewnym kawałku… Sweden made of bands. Tyle tam tego, że lista długa.


Z pewnością w sklepach Ikei mają co puszczać. Ja podam tylko dwa typy: Those Dancing Days to piątka samych dziewczyn. Są ze Sztokholmu, a zaczęły kombinować już w liceum. Tak od około sześciu lat tworzą sobie zespół grający twee pop. Tylko trochę przesłodzone, wyglądające jak żywa reklama H&M, lecz miłe dla ucha. Podobno (jak wyznały w jednym z wywiadów) najgorsze w żeńskim bandzie są miesiączki, wiadomo ból. Nie tak dawno, bo w lutym wyszła ich druga płyta Daydreams & Nightmares. Promuje go całkiem fajny singiel Reaching Forward. Na wzmiankę zasługuje też One Day Forever z gościnnym wokalem Orlando z The Maccabees. W 2010 grały na grudniowej edycji Bowlie Weekender w ramach All Tommorow Parties. Zespół Belle & Sebastian ich polubił i wytypował ich do udziału w nim. Z ostatnich wieści: w marcu pojechały do USA, a konkretnie do Austin
w Teksasie na znany festiwalu SXSX.

Dalej wskazanie na Golden Kanine poskładali się w roku 2006 i to co grają najogólniej można określić jako indie rock. Różne motywy muzyczne wynikają z rozmaitości używanych instrumentów. Zaczepili się w niemieckiej wytwórni i tam też najlepiej się wypromowali. Na koncie mają dwa krążki, w tym ostatni Oh Woe! miał premierę w kwietniu. Dobrze rokują.




Z kolei o Danii mówi się teraz, że robi się nową Szwecją. To tu obserwowany jest wysyp ciekawych artystów. Nie mam na myśli Czesława, który Śpiewa i ocenia. Polecam sprawdzenie strony Dobrebodunskie na blogspot, bo sama nie ogarniam wszystkich. Oprócz opisanych poniżej nadmienię tylko soulowy Quadron czy już bardziej znany mogący się chwalić nominacją do nagrody Grammy zespół Oh No Ono.

Chimes & Bells to projekt Cćcilie Trier – multiinstrumentalistki z charakterystycznym głosem, który działa od trzech lat. Dziewczyna mimo swoich 26 lat grywała już z powodzeniem
w innych zespołach (między innymi Choir of the Young Believers). Ma za sobą wydaną epkę Into Pieces Of Wood oraz debiutancki album. Za pomocą melodii powoli buduje nastrój tajemnicy, który zaciekawia. Z takiego talentu może być coś dużego!

Na parkiet zaciągnąć próbuje Vinnie Who. Cienką barwą Niels Bagge Hanse wyśpiewał
i zatańczył Then I Met You . To na razie jedyna pozycja w jego dorobku, teraz nagrywa nowy materiał. Jego dźwięki mogą irytować, ale nie sposób ominąć ich obojętnie.


Pierwsze skojarzenie z Norwegią jest czysto geograficzne, drugie to Erlend Řye. Są też inni muzycy w tym kraju. Chcąc podszkolić swój norweski należy włączyć Casiokids. Istnieją od 2004 roku


i zjeździli już dużo festiwali w Europie i Ameryce. Energetyczna mieszanka bitów nieźle sprawdza się na żywo, o czym można było się przekonać w minione wakacje w Katowicach. Z ostatnich newsów: 14 kwietnia obchodzony był Międzynarodowy Dzień Sklepu Muzycznego. Chłopcy nagrali kawałek London Zoo, który ukazał się na wspólnym winylu z Of Montreal, wydanym z tej okazji.


Na klip Big Day kogoś o nazwie Torgny trafiłam przez tablicę facebookową. Na tyle fajna próbka, że teraz już wiem kto stoi za tym elektronicznym projektem. Torgny Amdam to muzyk obeznany, wyrobił już sobie nazwisko w Norwegii. Teraz wychodzi z płytą Chamelon Days. Może nie jest to nagranie miesiąca, ale tygodnia już tak.

Young Dreams powstał ze współpracy zdolnych muzyków, którzy przychodzi do tego samego pubu. W dźwiękach ulatnia się mnóstwo młodości. Widziałam ich jedyny jak dotąd teledysk: oprócz dzieciaków, był Furby! Powrót do beztroskich czasów i wspomnienia z zabaw. W kwietniu wyszła epka, na jesieni będzie cały album. Koniecznie słuchać efektów!

Mocno stoi scena muzyczna kraju w kształcie wieloryba, czyli Islandii. Surowy klimat i pyły wulkaniczne mają dobry wpływ na inspiracje bądź nudę wyspiarzy. Wiele blogów o tym, tam szukać.

Nieco lepiej znany FM Belfast, szczególnie po ostatnim występie na OFF Festiwalu. Swoją energią dosłownie zaparowali namiot. W ich CV widnieje rok 2005 jako czas powstania. Od tamtej pory wydali tylko jeden krążek How to make friends i zagrali mnóstwo koncertów. Studyjnie brzmią dużo spokojniej. Za pewne jeszcze więcej znajomych przybędzie im po następnej płycie. Dzieło pod tytułem Don’t want to sleep ma się ukazać w czerwcu.



1/3 My Bubba & Mi jest islandzka, ale reszta też skandynawska – więc pasuje. Dziewczyny lubią być retro. Folkowo wydanego How it’s done in Italy słucha się wyjątkowo miło, trochę jak kołysanek do snu. Warto sprawdzić nagrany przez trio nietypowy cover Peaches.

Dalej w folkowym klimacie: Of Monsters and Men. Dali się poznać po chwytliwym utworze Little Talk (swoją drogą przypomina nieco manierę Edward Sharpe & Magnetic Zeros). W 2010 zwyciężyli w przeglądzie zespołów (Músiktilraunir). Zapowiadają się nieźle, na przełomie maja/czerwca liczę na potwierdzenie tego na ich debiucie.

Po sąsiedzku

Chciałabym polecić coś naprawdę dużego, lecz nie da rady. Jakoś mało widoczni są ci nasi sąsiedzi. Na południu czeski sen? Niezupełnie. Jak ktoś tu gra to zazwyczaj swojsko. Rzucam nazwę DVA. Ten niepozorny duet koncertował niedawno w Polsce, a w sierpniu wpadają znowu, by wystąpić na festiwalu Artura Rojka. Na żywo eksperymentują z folkiem i elektroniką, zarażają energią. Średnio moja bajka, ale może się podobać. Jest jeszcze intrygujący Fiordmoss z Brna. Petra i Roman zdecydowali się na zespół, po tym jak spaliło się ich mieszkanie, a wraz z nim gitara i winyle. Ona piszę piosenki, on komponuje = gitara z nutą elektroniki. Nagrali na razie epkę, w planach koncerty oraz pełny album.

Z Litwy kojarzy się jedynie charyzmatyczna Alina Orlova. Rudowłosa gra na pianinie, porównywana bywa do Reginy Spector. To jej spokojniejsza wersja. Wydała dwie płyty, ostatnia Mutabor (2010). Na początku maja wystąpi w Gdańsku.




Jak Rosja to zapewne jakiś post-rock, na przykład Mooncake. Na wakacyjnej trasie zahaczają o Polskę. Chyba chcą się u nas wypromować - poszli śladem Everything is made in China, do których są zresztą porównywani.


Gosia Gburczyk 

♥ it races!



Australijski band koncertował ostatnio w Gdyni i Poznaniu. Była to ich druga wizyta w kraju. Nie mogłam odżałować swojej nieobecności, gdy gościli na OFFie. Teraz wystarczyło wsiąść w SKM, by potańczyć z Architecture in Helsinki w Uchu.
  
Właśnie promują nowy album Moment Bends. Może nie powala on w odtwarzaczu, ale na żywo zdecydowanie zyskuje. Nic nie zapowiadało tak wybuchowej mieszanki, zanim piątka muzyków nie wskoczyła na scenę. Bez instrumentów wyglądają na spokojnych, ale to tylko pozory. Energia wyzwalała się stopniowo. Zespół rozkręcał i rozgadywał się z każdym utworem. Setlistę zapełniła głównie ostatnia płyta, ale nie zabrakło wcześniejszych hitów. Jako bonus pojawiło się „Sto lat” od publiczności (ktoś z ich ekipy miał tego dnia urodziny) oraz chwytliwy cover eitisowego Londonbeat – „I’ve been thinking about you”. Wśród fanów ciężko było wypatrzeć kogoś kto stoi sztywno. Żywiołową atmosferę przerywały wolniejsze kawałki – równowaga musi być. Australijczycy śpiewają onomatopejami, więc łatwo się dołączyć (Boom dadadadada boom dada!).
   
Architekci na scenie robili roszady dźwiękowe, czyli zamieniali się instrumentami i miejscami. W jednym kawałku mieli nawet zsynchronizowany układ taneczny. Cherubinkowa blondynka Kellie Sutherland uroczo podskakiwała, wtórując swym charakterystycznym głosem. Z kolei sympatyczny wokalista Cameron Bird wspominał o zakończonym niedawno Openerze... Chwilę przedrzeźniał headlinera soboty Prince’a. Komediowo zabrzmiało cienko wyduszone charakterystyczne dla Księcia - „thank you”. Gdy się rozgadał - zapytał nawet czy gokarty w pobliżu klubu Ucho są czynne w nocy ;) Zespołowi przybijam wysoką piątkę!




Punktem kulminacyjnym było dla mnie „Heart it races”, w końcu jeden z ulubionych numerów. To ten moment w którym fraza „skaczcie do góry jak kangury” wydała się jak najbardziej adekwatna. Występ kończyło „Contact High”, które nuciło się w głowie jeszcze długo po wszystkim.
Trójmiasto lubi takie koncerty. To czysta frajda.


Gosia Gburczyk 

niedziela, 10 lipca 2011

Coldplay na Openerze



Jest paru artystów, na których koncert czekamy całe życie. Nie dlatego, że są to wielkie gwiazdy, czy że słuchamy ich muzyki bez przerwy. Nie dlatego, że jesteśmy bezkrytycznie wierni ich dokonaniom, że nie dostrzegamy oprócz nich innych wokalistów czy zespołów. Raczej dlatego, że to oni w jakiś sposób ukierunkowali nas muzycznie; byli świadkami tego jak zaczynamy szukać dźwięków i ufać melodiom. Towarzyszyli nam w wielu ważnych chwilach i w ciągu paru sekund potrafili sprawić, że wydawało nam się, że grają tylko dla nas i śpiewają tylko o nas. Wiem, że Coldplay nie tworzy muzyki ambitnej, czy nawet takiej, która wpasowuje się w to, czego zwykle słucham. Jednak nie mogę zaprzeczyć, że tym o czym pomyślałam, kiedy dowiedziałam się, że to oni zagrają pierwszego dnia Openera jako headliner, było właśnie czekałam na ich koncert całe życie. Pytanie jednak - czy słusznie?

30. czerwca stawiłam się na polu festiwalowym przygotowana na każde możliwe niedogodności. Przed sceną główną ulokowałam się już około godziny 20 – jako że uwielbiam zespół The National ich występu również nie chciałam przegapić. Miejsca znalazłam prawie idealne – na środku, dosyć blisko sceny, jednak nie tak blisko, żeby barierki wbijały się w żebra. Zaraz jak tylko rudobrody wraz z zespołem zwinęli manatki, ekipa techniczna zaczęła dopinać na ostatni guzik koncert Coldplay (przeto fruwające motylki na ich występach nie biorą się z nikąd). Niestety, nie minęła minuta, a nagle tłum w pierwszym sektorze wyraźnie zgęstniał. Nie minęły dwie i nie było czym oddychać. Po trzech natomiast wyzwaniem okazało się podrapanie we własny nos. Wraz z upływem tlenu, ekipa moich znajomych, zaczęła się wykruszać i wędrować na boki i tyły widowni. Kiedy koniec końców i ja się na to zdecydowałam, nie było już odwrotu. Jedyną możliwością wydostania się z agresywnej masy ludzi było zdanie się na pana ochroniarza, który po kolei wynosił co bardziej zdesperowanych przez barierkę, zostawiając ich w tzw. rękawie – zupełnie naprzeciw sceny i schodów, którymi odważni wokaliści mogli dostać się do publiczności. I ja się tam znalazłam, przez moment mając i tlen i widok bardzo nieodległego Coldplay, grającego już pierwszy utwór – MX(intro)/Hurts like heaven. Niestety, moją fascynację bliskością zespołu przerwały służby porządkowe, które delikatnie i z gracją nakazały mi udać się w stronę wyjścia. Tak trafiłam gdzieś tam na bok, czyli w miejsce, w którym wraz z resztą fanów odskakałam i odśpiewałam piękne Yellow.



Nie dziwię się, że Chris Martin wyraził swoje zdumienie, iż ich menadżer nigdy wcześniej nie zaplanował żadnych koncertów w Polsce – tego, jak publika reagowała na każdy utwór, w zasadzie na każde słowo, nie da się opisać. Niesamowite wrażenie zrobiło In my place, kiedy to w czasie refrenu wyśpiewanego przez tysiące gardeł, z nad głów muzyków posypały się wspomniane kolorowe motylki. Potem zaserwowano nam najnowsze Major Minus, by za chwilę ponownie poderwać widownię znanym i chwytliwym Lost!. W ramach romantycznych uniesień i rozklejania serduszek Pan Wokalista zasiadł do pianina i przypomniał wszystkim płytę A Rush of Blood to the Head utworem The Scientist. Niektórym melancholia udzieliła się chyba za bardzo – parka stojąca koło mnie dość obsesyjnie przez całą piosenkę zajmowała się sobą – jeśli wiecie, co mam na myśli. Cóż, miejmy nadzieję, że nie rozstaną się zbyt szybko - szkoda by taki utwór zaczął im się niemiło kojarzyć. Kolejne propozycje setlisty – Shiver i Violet Hill nie przyniosły nieoczekiwanych zwrotów akcji (publika nadal szaleje, zespół nadal wymiata), jednak dopiero God Put a Smile Upon Your Face, pokazało, że każdy utwór może mieć drugie dno. Charakterystyczny gitarowy riff został tu poprzedzony akustycznym wstępem – nowa aranżacja odświeżyła trochę estetykę koncertu utrzymanego w konwencji ‘The Best of’ plus małe bonusy. Potem ponownie powróciliśmy do korzeni z Everything’s Not Lost by za chwilę móc słuchać nowego, pięknego Us Againts the World, w którym Chris stworzył bardzo udany duet wokalny z perkusistą – Willem Championem. Jeśli chodzi o ostatnią rotację z serii ‘stara piosenka (Politik) – nowsza piosenka (Viva la Vida) - jeszcze nowsza piosenka (Charlie Brown) – bardzo stara piosenka (Life is For Living) warto wspomnieć o propozycji z płyty Death and All His Friends. Występujące w Viva la Vida radosne oooooooooooooooo-oooooooooo stało się swoistym hymnem openerowskiej publiki uczestniczącej w koncercie (zauważyła to nawet sama obsługa, obserwująca wydarzenie zza tyłu sceny – pod nagranym przez jednego z technicznych filmikiem można przeczytać, iż nigdy nie słyszałem, żeby tłum tak głośno śpiewał).

Wiadomo, że Coldplay nie mogło zejść ze sceny ot tak po prostu – bisy były nieuniknione i ta kilkuminutowa nieobecność zespołu nie zdołała nikogo zwieść. Niedługo trzeba było czekać na Clocks, które stanowiło tylko wstęp dla prawdziwej bomby – Fix You. Tutaj najwyraźniej było widać kontakt muzyków z publiką. Światła latarek i telefonów wysyłanych przez tłum odbiły się przy końcowych wersach w fajerwerkach wystrzelonych nad sceną. Plus do tego jak zwykle - niby tylko jeden Chris Martin, a wokalistów nagle namnożyło się tysiące. Koncert zakończył się definitywnie kontrowersyjnym Every Teardrop is a Waterfall, które okazało się świetne w roli koncertowego szlagieru.

Potem były już tylko ukłony i próby ponownego wywołania zespołu na scenę. Jednak jak każdy wie – grafik grafikiem, rozkładu trzeba się trzymać. Widowni pozostawiono już tylko to, co sama zapamięta z pierwszego w Polsce koncertu Coldplay. A co zapamiętam ja? Na pewno początkowy dyskomfort w tłumie (ścisk i niepewność widowni zauważył notabene nawet sam zespół, jak można przeczytać na ich oficjalnej stronie). Na pewno to, że ze względu na swój debiut w naszym kraju, musieli zagrać wszystkie hity, co odebrało nam możliwość posłuchania na żywo perełek mniej znanych. Pewnie gdzieś tam po głowie poszwęda mi się jeszcze cień paru innych niedociągnięć czy też tego, że tym razem Chris podarował sobie bezpośrednie bratanie z publiką i nie opuścił bezpiecznej alkowy sceny.

Na pewno jednak nic nie zmieni faktu, że zapamiętam ten koncert jako jeden z tych, na które czeka się całe życie.
 
 Martyna Stefańska

piątek, 8 lipca 2011

Gdansk, are you gonna G-dance?




Na powrót zespołu Pulp na scenę fani zespołu czekali dziesięć lat. Podczas gdy na rodzimych Wyspach ciężko nazwać ich twórczość offową, każdy kto zetknął się z muzyką choćby tylko mainstreamową, potrafi zanucić „Common People”. W Polsce zespół jest prawie nieznany, włożony przez koneserów w szufladkę z fiszką „Manchester” obok Stone Roses, Happy Mondays czy The Fall. Dlatego wielu ogłoszenie Pulp jako jednego z headlinerów tegorocznego Openera było dużym zaskoczeniem. Pulp nie pasuje do żadnego polskiego festiwalu. Openerowicze w większości poznali ich muzykę dopiero w Gdyni, na OFF Festiwal są zbyt popowi, reszta eventów nie wchodziła w ogóle w grę. Ale zdecydowali się na to, żeby po dekadzie ich trzecim koncertem była wizyta w Polsce. Fantastyczny występ na tegorocznej Primaverze wzbudził zainteresowanie zespołem i podkręcił atmosferę, a nikt jej nie tworzy tak jak Jarvis Cocker.


Trudno było się spodziewać scenicznej aktywizacji reszty członków zespołu – tradycyjnie był to one man show. Zaryzykuję – był to nawet Live Bed Show (którego to zabrakło jednak w setliście), zespół grał bowiem sztandarowe utwory, których znakiem rozpoznawczym jest zgłębianie relacji damsko-męskich z emfazą na sferę seksualną.

Zaczęli od singla z płyty „His’n’Hers”, czyli „Do you remember the first time?”. Nie mieli jednak czego wspominać, dopiero poznawali polską publiczność, o czym Jarvis przypomniał sobie dopiero w połowie koncertu. Lider Pulp zmniejszał dystans na linii słuchacze-artyści kilkoma sposobami: najpierw dosłownie tłumaczył tytułu utworów („Róziowa renkawićka”), potem zszedł do publiczności i „szpiegował” chłopców i dziewczęta z latarką w dłoni. Charakterystyczny taniec Jarvisa, który jest wpisany w jego występ jak to, że bez marynarki i krawatu nie wyjdzie na scenę, zaskakiwał żywiołowością wśród strug deszczu. Podczas gdy często jego specyficzne ruchy mogą być nieco kiczowate, nawet irytujące, w Gdyni wydawały się zupełnie naturalne. Widać było, że Cocker doskonale czuje się na scenie, i że odświeżenie starych kawałków nie traktuje jako sposobu na pozyskanie kolejnych zer na swoim koncie, jemu po prostu sprawiało to ogromną przyjemność. Jarvis nie bawił się jednak sam, wraz z nim skakał wielki tłum pod sceną, zaproszony do tańca słowami: „Gdansk, are you gonna G-dance?”. Zabawą słowami ostatecznie udowodnił, że jest w świetnym humorze, i (co ważne) nie traktuje Polski jako zaściankowego i nic nieznaczącego przystanku na swojej trasie koncertowej.

Mocnym punktem występu Pulp była różnorodność setlisty. Ku zaskoczeniu fanów Jarvis nie zaprezentował tylko piosenek z „different class” i „His’n’Hers”. Zdecydował się zagrać pierwszy raz od 16 lat znane wielbicielom filmu Trainspotting „Mile End”, poprzedzone hołdem złożonym swojemu rodzinnemu miastu – Sheffield, a także rzadko rozpoznawaną balladę „Sunrise” z albumu „We love life”. Pulp nie zaryzykował jednak grania utworów z płyt „It” czy „Freaks”, uznawanych za słabsze w ich karierze (mniej popularne w każdym razie).  

Zawód sprawił mi tylko jeden z najpiękniejszych utworów Pulp – „This is hardcore” z płyty o tej samej nazwie. Piosenka zupełnie niekoncertowa, ale niesamowicie emocjonalna, podczas której stojąc pod sceną miało się dreszcze, i to wcale nie od deszczu i zimna. Niezwykle ważne jest w niej intro, melodia, która wprowadza w znakomite strofy Cockera była po prostu w ogóle niesłyszalna. Okazało się, że zespół jest lepiej przygotowany do niepogody niż organizatorzy. Jarvis siedząc na wysokim bocznym głośniku, zza mokrych okularów krzyczał do ociekającej wodą publiczności „we’re all hardcore” i nie mógł tego skwitować dosadniej.

Niespodzianki nie było jeżeli chodzi o koniec koncertu. Standardowo zamknął go utwór „Common People”. Wbrew opinii niektórych portali muzycznych – nie był to bis, bisów Pulp niestety poskąpił. Między piosenkami Cocker powiedział, że na pewno zapamięta ten koncert. Wydaje mi się, że każdy kto na nim był również szybko o nim nie zapomni.


PS Zdaję sobie sprawę, że jako wielka fanka Pulp pisząc ten tekst mogłam być trochę tendencyjna. Wykrzesałam jednak z siebie maksimum obiektywizmu na jaki było mnie stać.

Aleksandra Berka 

środa, 6 lipca 2011

Open'er inaczej

W trakcie openerowego szaleństwa muzycznego przyszło nam na myśl z naczelnym, że trzeba poszerzyć formułę New Anthem. Dużo u nas informacji, dobre i treściwe, ale tylko o jednym.Wyszło więc, że to ja jestem najmniej uzależniona od fejsbuka, że zawsze się spóźniam z recenzją fajnego kawałka czy płyty. Nie wspominając o koncertach, na które... ah szkoda gadać. Dlatego też ja zadebiutuję z nową rubryką. Tak więc nasi drodzy czytelnicy, od dziś macie szansę zacząć poznawać teksty w sumie o niczym konkretnym. O rzeczach mniej lub bardziej ciekawych, o tym, o czym mi się przyśni. Możecie doszukiwać się kunsztu artystycznego i talentu samej autorki. Jednak nie warto. Zaczynamy!

Nurtujący temat na dziś: inaczej o openerze

W kwestii festiwalów za dużo mówić nie mogę. Jestem wręcz debiutantką. Jednak do dziś wszyscy żyjemy w aurze Heinekena, więc i ja postanowiłam mieć swój wkład w szerzenie info o tym przedsięwzięciu. Open'er istnieje już 10 lat. Jak wszystko na tym świecie czasami zaskakiwał, czasami męczył. Miał swój moment geniuszu (rok 2009), a teraz po prostu miał swoje Coldplay. I to właśnie Coldplay (plus darmowy bilet) skłoniły mnie do udziału w tegorocznej edycji. Pierwszym problemem miały być dla mnie niesamowicie długie kolejki. Miały być wszędzie, miały mi się śnić. Miały być też problemy z ciepłą wodą i żarciem. No z prądem niby nie, ale to wkręciłam sobie sama. Ogólnie rzecz ujmując miały być, kurwa problemy ze wszystkim. Z takim pozytywnym nastawieniem zjawiłam się w czwartek w Gdyni. Na miejscu okazało się, że problemów nie ma z niczym. Kolejki są wymysłem chorej wyobraźni Budynia, wody ciepłej mam pod dostatkiem ( w sumie wody w ogóle jest dużo), nie umrę z głodu przez kolejne 4 dni. Idealnie sobie myślę, ale gdzieś musiał być haczyk. No to może coś nie tak z atmosferką na polu namiotowym. I tu również nie! Ochrona zawsze szczerze wspomogła, gdy rano włóczyłam się w poszukiwaniu namiotu. Nie ukrywam, że znajomości w ich sferze nawiązałam chyba najwięcej. Idąc tokiem problemowego myślenia sądziłam, że spotkam wielu nawalonych i obleśnych gości, dookoła mnie unosić się będzie woń zielska (no okej, to akurat nie problem), a z krzaków wyskoczy psychopata gwałciciel. Hm... nic z tego. Alkohol był wszechobecny, ale pijanych gości o połowę mniej niż po festynie parafialnym w Kcyni. Trawy w sumie nikomu nie brakowało, jednak panował swoisty ład i porządek w organizacji. Same pozytywy jak dotąd. Minęły mi całe 4 dni na tym, żeby doszukać się czegoś negatywnego... Piątkowa pogoda! no ale to nie jest zależne od organizatorów, więc nie skrytykuję. Znalazłam jednak ludzi, nieco wkurzających, tych którzy podobno dobrze się ubierają. Myślę sobie brawo. Ale właściwie większość z nich swojego stylu nie ma. Niby to żaden problem, bo dobrze dopasowane rurki w jaskrawym kolorze fajnie wyglądają z równie jaskrawą marynarką. Okulary czy to ray bany czy rej beny też twarzowe i dla każdego. Ale że czemu?

Wyrażam siebie poprzez mój strój mówi seksowny gej z dekoltem, to samo powie trochę mniej seksowny heteryk z tymże dekoltem. I nie zmierzam tu do płytkich uogólnień, ale po co to komu, co to za wyrażanie. Brakowało im tego pieprzonego stylu własnej osobowości. Jest to, co znajduje się na okładce, zero kreatywności. Trendy w Polsce są nieco opóźnione. Niby to się zmienia i ewoluuje. Podczas koncertu MIA widzę laski w gaciach, którym za moment wyskoczą zęby, bo nie nadążają ze zgrzytaniem. Są faceci, z torebkami pełnymi chusteczek higienicznych. Są nawet w deszczu lanserskie sandałki (no dobra, hitem okazały się kalosze w stylu powrotu do źródeł, ale sandałki też były). Są ci wszyscy, którzy patrzą z góry, założyciele szafiarskich blogów, ciągle pokazujących ten sam zestaw, ze zmieniającym się kluczowym elementem czyli paskiem (ale na festiwalu urządzają spotkanie dla „fajnych”) Przechodząc do sedna.
Czwartek – ciepło, bez wiatru, ogólnie rzecz biorąc zajebiście. Golfik, grube getry, na to kamizelka i kapelusz, koniecznie buty, w miarę ciężkie. Piątek – zimno w chuj, pada non stop. Lekka bluzka, ostro rozpięta, krótkie szorty i fajne, delikatne buty... znajdzie się też chusta (oh... pada). Sobota – pogoda się poprawia, strój też, tyle, że z powrotem na zimny, nie wspominając o niedzieli.
Żeby jednak nie było tak źle, na Heinekenie z kolegą Budyniem wyszukaliśmy fajnie ubranych ludzi, wpasowujących się w klimat. Szczególnie słodka była parka w stylu retro i laski w odjechanych rajstopach. Ci ludzie byli zaskoczeni naszym zainteresowaniem, chętnie pozowali do zdjęć, z pewną skromnością. Zwykłych też widzieliśmy i nawet takich w kapokach, które spodobały się Brodce. Czyli wychodzimy na pozytyw. Open'er według mnie prawie złych stron nie ma. W sensie organizacyjnym, bo muzycznie zdanie wypowiadają inni, szybsi z NA. :)


Kasia Tomczak 

Wciąż jestem wzruszony (The National na Openerze)

Koncert idealny? koncert klasyczny?
Niestety nie mogę porównać występów the National w małych klubach do tych festiwalowych, więc pozostawię sobie przestrzeń, w której zrelacjonuję zespół "Tu i Teraz", czwartek: pierwszy dzień festiwalu, godzina 20:00. Nieoficjalny support przed największą gwiazdą tej edycji, zespołem Coldplay. Nie było to skazane na porażkę, dla wielu wręcz przeciwnie, the National zagrało lepiej niż wyżej wspomniany twór Chrisa Martina
 

Na The National czekałem sporo czasu (mimo że grali w ostatnim czasie w Polsce) to czekałem, aż do pamiętnego dnia. Pogoda zachęcała do stania pod sceną, dlatego ludzi zebrało się całkiem sporo. Stawiam na fakt, że połowa grzała dobre miejsce na Coldplay, a druga połowa autentycznie przeżywała muzykę. Ja w tym momencie zaliczałem się do tych drugich.

Od samego początku moje oczy same się zamykały i to nie przez nudę czy niewyspanie, ale przez chęć wczucia się w dźwięki wydobywające się z głośników. Koncert rozpoczął się najbardziej znanym numerem czyli "Anyone's Ghost" ( TV & Radio szaleją), publiczność oszalała w wyjątkowy sposób, bo nie było to szaleństwo tańca, tylko zachwytu nad tym co działo się na scenie. Żeby uzewnętrznić swoje emocje publika rytmicznie poklaskiwała. Działo się to stosunkowo często, co osobiście stawało się irytujące coraz bardziej. (wolałbym pośpiewać z tłumem niż ruszać rękoma co 3 minuty). Ale przecież to tylko mała plama w moich oczach na obrazie całego tego wydarzenia. Żeby nie być małostkowym ( co się może zdarzyć) wspomnę, że po numerze pierwszym zespół zagrał kolejne numery zasługujące na kilkustronnicowe opisy, bo było to tak dobre, tak świeże w swojej dojrzałości i tak wzruszające w energii.




Zatrzymam się jednak na pewnym, ważnym dla tego koncertu (ważnym dla mnie) momencie. Wśród kilku "smutasków" mogliśmy wynaleźć autentyczny ogień i aktywne ruszenie nóżką w przód i tył : "Mr. November", istna radość, poruszenie i wszystko co składa się na dobry koncert, wtedy nawet nowicjusze poczuli "jednak dobrze, że tu jestem", Wszyscy ze strefy gastronomicznej powinni czym prędzej przybiec pod scenę, stanąć. Otworzyć szeroko usta ( bo można i tak) i krzyknąć głośno swoje marzenia, najgłośniej jak się da, taki był dla mnie ten moment, ta chwila. Taka chwila trwająca jeszcze do końca dnia i do dzisiaj. Dlaczego ? Po prostu czasem brak słów, brak chęci do powiedzenia...po prostu to było to. Drugą perfekcyjną chwilą było zagrania "Fake Empire", rytmiczne klawisze, początkowo spokojny głos wokalisty i ten nastrój, udzielający się stopniowo wszystkim. Czujemy się jak jedna wielka rodzina pod nazwą "The National" chcemy mieć wspólne dzieci, wychowywać je i opowiadać co się właśnie dzieje, dlaczego jest to tak pięknie jak pierwszy wiosenny dzień. Trąbka występująca momentami była tylko idealnym dopełnieniem, po raz kolejny zamknąłem oczy, to była najpiękniejsza ciemność ostatnich miesięcy, najwspanialszy soundtrack tego obrazu.

Czy ktoś oczekiwał takiego zakończenia ? Takiego smutnego i poruszającego. Dobrze, finał był uhonorowaniem wszystkiego, całego święta, godnego cierpienia (?) bez ryzyka, z chwilą refleksji oraz tego, że to właśnie koniec. Pojawiało się pytanie "Iść dalej, zostać. Nieważne"

Nieważne. Po koncercie dużo rzeczy stało się nieważnych, napisanych na marginesie. Zbyt piękne żeby było prawdziwe ? Może na nowo stałem się dzieckiem.




 Przemek Budnik

wtorek, 5 lipca 2011

Pierwszy raz The Strokes... na Open'erze

Wiadomość o tym, że to właśnie The Strokes będą headlinerem ostatniego dnia jubileuszowego Open’era spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Skacząc z radości po mieszkaniu, miałam nadzieję, że powtórzę ten radosny proceder 3 lipca. Udało się?

Setlista.
Utwory zostały dobrane naprawdę dobrze, prezentując przekrój dotychczasowych dokonań zespołu, zaczynając na New York City Cops, przez Reptilia i Juicebox, po utwory z najnowszego albumu. Nie mogło oczywiście zabraknąć największych hitów, takich jak You Only Live Once, Last Nite czy ostatnie Under Cover Of Darkness, do których po prostu nie sposób było stać w miejscu (chociaż zdarzały się i takie przypadki, o czym trochę później).

Nagłośnienie.
Nie do przyjęcia jest, aby nagłośnienie sprawiało problemy na festiwalu tego formatu, w dodatku w trakcie występu głównej gwiazdy dnia. Czy to wina akustyków, czy złośliwość rzeczy martwych – tego zapewne się nie dowiemy… Na szczęście pewne niedociągnięcia zdarzały się tylko momentami, chociaż chwilowe buczenie mikrofonu Casablancasa było, powiedzmy, małym zaskoczeniem.



Julian.
Wbrew temu, co wyczytałam w festiwalowej gazetce,  do formy Juliana nie można  było się przyczepić. Dość nonszalancki stosunek do koncertu i publiczności to raczej jego znak rozpoznawczy i trudno mieć mu za złe, że sprawia wrażenie nieobecnego duchem, bo tak samo zachowuje się nawet podczas bezpośrednich wywiadów. Najbardziej obawiałam się raczej o wokal, jak się okazało – zupełnie niesłusznie. Do dzisiaj nie mogę wyjść z podziwu nad tym naturalnym efektem starej kasety. Pierwsza klasa!

Kontakt.
Po pierwsze – kontakt wokalisty z publicznością. Casablancas rzucał co jakiś czas banalne you’re the best i inne podobne koncertowe frazesy, ale to po prostu jego styl i mnie jako oddanej wielbicielce ten brak osobistego sentymentu niespecjalnie ruszył. Tak to z nim jest. Poza tym, wspomniał też o występującej po zespole M.I.A. czy czwartkowym Coldplay i mnie ta odrobina zainteresowania w zupełności wystarczyła. Zwieńczenie tego stało się, gdy Julian wskoczył w tłum (dlaczego mnie tam nie było?!), a pod koniec koncertu oddał mikrofon któremuś szczęśliwcowi, który dokończył ostatnie wersy Take It Or Leave It.
Po drugie – kontakt muzyków między sobą. Tu faktycznie wyczuć można było pozornie wyczuć dystans między nimi, nie do końca poczułam tego zespołowego ducha, który powinien towarzyszyć przy koncercie, chociaż pewne gesty były istotnie ujmujące, np. Julian zasłaniający oczy Albertowi w trakcie gry (brawo Albert!).

Publika.
Stając przy barierce prawego rękawa, miałam nadzieję na bezpieczne miejsce do poskakania, chwycenia się poręczy w razie zbyt dużego szaleństwa, dodatkowo z dobrym widokiem na scenę. Poziom adrenaliny w ostatnich sekundach przed wyjściem zespołu podskoczył mi do niebezpiecznego poziomu, więc po wyjściu muzyków na scenę dałam upust mojemu entuzjazmowi… a większość towarzystwa wokół mnie stała jak przy otwarciu wystawy bałkańskiego rękodzieła. W zasadzie dalej nie było dużo lepiej. Naprawdę żałowałam, że nie zaryzykowałam utraty żeber i nie pokusiłam się o zmianę miejsca bliżej sceny, gdzie skakały i śpiewały moje bratnie dusze. Może musiałabym wyciągać szyję, aby cokolwiek zobaczyć, ale przynajmniej bawiłabym się w towarzystwie ludzi, który umieli zanucić przynajmniej wers którejś piosenki i przyszli się dobrze bawić, a nie zajmować pozycję jak na Dniach Kozłowa na koncercie lokalnego koła gospodyń wiejskich. Pozdrawiam serdecznie.


Okulary.
…utracone przez Juliana przy ostatnim skoku w publiczność. Nadal nie ma ich na Allegro. Swoją drogą, ciekawa jestem, czy kontynuowałby koncert bez szkieł na nosie, z którymi praktycznie się nie rozstaje, czy miał może w kurtce zapasową parę...?

Wizualizacje.
Minimalistyczne, geometryczne, proste, z nawiązaniem do Pac-Mana, Tetris i Arcanoid. Dokonale dobrane do każdego utworu.

Werdykt?
Można by wyliczać mankamenty, wytykać palcami wszystko, co było nie do końca zgodne z oczekiwaniami, ale Casablancas to nie Cocker, który prowadzi praktycznie dialog z publicznością; to nie Prince nawołujący o wyznania miłości do niego; to też nie Martin, aby nad sceną zabłysły fajerwerki. Wszystko odbyło się w strokesowym stylu, a dla takich jak ja było to przecież spełnienie marzeń. Fajerwerków może i nie było, ale całkiem spore zimne ognie – na pewno.

Monika Ziobro