środa, 29 czerwca 2011

Open'er: wielki (?) finał

Jak wiadomo, mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy. Również i nie do trzech, ale do czterech razy sztuka, zobaczmy więc co szykuje nam towarzysz Mikołaj w ten ostatni dzień, po sobotniej czterogodzinnej audiencji u swojego Księcia.

Wersja dla aktywnych – zaczynamy o 17 na Tent Stage, gdzie zapalą się Neony, młoda wrocławska formacja wykazująca ewidentne wpływy wszechobecną falą indie. Na portalu last.fm opatrzono ich tagiem gimnazjum, więc oby tylko zaprezentowali wyższy poziom niż wyniki tegorocznych testów... Żądni nieco mocniejszych i wciąż polskich dźwięków popędzą godzinę później przed scenę główną, paradoksalnie zajmowaną przez zespół nieznany dobrze szerszej publiczności (czyt. nieznany mi)– The Black Tapes.


Amatorzy super-alternatywnych klimatów powinni w porze wieczorynki zjawić się pod namiotem, w którym pojawi się kwartet zza kanału La Manche - These New Puritans. Sugerowałabym jednak zregenerować siły przed Main Stage, o 20 bowiem scena należeć będzie do The Wombats. Zespół wydał niedawno drugi album, wokalista wyszedł z depresji – będzie wesoło. Na pewno wielu skorzysta z zaproszenia Let’s dance to Joy Division. Let’s dance to The Wombats?

Miłośnicy zgoła innych dźwięków okupować będą w międzyczasie Tent Stage. Zagości tam (całe szczęście, gdyż otwarte przestrzenie nie służą tego typu koncertom) brytyjskie odkrycie ostatnich miesięcy – oniryczny młody multiinstrumentalista James Blake. Po nim scenę przejmie duet Hurts, który w tym roku korzysta z hype’u i występuje chyba na każdym możliwym festiwalu. Przy całej mojej sympatii, jeżeli nie pokażą niczego nowego… cóż, załóżmy, że pokażą.

Prawdziwą rewelacją dnia o 22 będzie długo wyczekiwany koncert ostatniego headlinera – The Strokes.  Panowie zjednoczyli się po 5 latach rozłąki, wytrzeźwieli, nagrali album, spakowali walizki i wyruszyli uszczęśliwiać rzesze stęsknionych fanów na świecie. Bez ironii, cytując Czesława Mozila: ja się cieszę, mnie to podnieca. Będzie to ich pierwsza wizyta w Polsce, spodziewamy się fajerwerków!


O północy Main Stage powita openerową córkę marnotrawną – M.I.A. Czego by o niej nie powiedzieć, obrazimy się, jeśli nie będzie Paper Planes.

Dowód przyjaźni żydowsko-arabskiej, duet Chromeo rozrusza namiotową publikę po występach poprzedników w okolicach 1, a komu wystarczy sił w ten finał ostatniego dnia, świętować będzie zakończenie festiwalu przed sceną główną w rytm setu kanadyjskiego DJ’a o groteskowej głowie ogromnej myszy – Deadmau5. Nie obędzie się bez porównań do zeszłorocznego 2manydjs, ale spokojnie, ten pan też potrafi.

Co warto zobaczyć w ciągu tego dnia na innych scenach? Dla koncertowych bywalców żadną specjalną atrakcją nie będzie na pewno Vavamuffin. Na Talent Stage zaprezentuje się natomiast grupa Wilson Square, od czasu do czasu brzmiąca echem w radiu, jednak wciąż nie dość doceniana. Dla zmęczonych elektroniką, o fantastycznej porze - 2 nad ranem Alter Space proponuje koncert Baaba Kulka.

Jaka była ta jubileuszowa edycja, odpowiemy sobie za kilka dni. Jedno jest pewne: ten festiwal tworzą nie koncerty, nie pogoda, ale ludzie. W imieniu redakcji i swoim własnym pozostaje mi tylko powiedzieć: do zobaczenia na Babich Dołach!

Mon Ziobro

Audiencja u Księcia, czyli dzień trzeci

Po atrakcyjnym czwartku i nieco mniej atrakcyjnym piątku przyszedł czas na trzeci dzień Heineken Open’er Festival, czyli spełnienie marzeń Mikołaja Ziółkowskiego (tak przynajmniej można wnioskować z jego nadzwyczajnej ekscytacji w czasie ogłaszania artystów, w szczególności jednego z nich).


W festiwalową sobotę, już o 17:00 na Tent Stage wejdzie Paristetris – polski projekt powstały w 2008 roku, grający muzykę, delikatnie mówiąc, dość ekstrawagancką. Ten, kogo nie zrażają dysonanse i nieoczywistość melodii, a przyciąga bogata instrumentalistyka i nietuzinkowy głos wokalistki z Argentyny powinien przyjąć bardzo ciepło ten występ. Po Paristetris na scenie pojawi się The Asteroids Galaxy Tour czyli zespół tzw. reklamowy. Można powiedzieć, że ci duńscy muzycy to dzieci szczęścia – raczkujący skład, który nagrał niedawno pierwszą płytę, bardzo szybko wypromował się dzięki udostępnieniu swoich utworów do spotów reklamowych takich koncernów jak Heineken czy Apple.



Main Stage natomiast przywita pierwszego artystę o 18:00. Będzie to znana niegdyś formacja Sistars, która ostatnio wznowiła działalność by zagrać kilka koncertów. Jako że nigdy specjalnie nie przemawiały do mnie ich hity, pominę ich występ na Opener'rze dyplomatycznym milczeniem. Siostry Przybysz zostaną zastąpione na scenie przez oldschoolowy zespół Primus, którego początki sięgają lat 80. Amerykański metal z odrobiną funka i domieszką kilku innych stylów nie do każdego może przemówić, jednak warto wspomnieć, że to właśnie ten skład jest odpowiedzialny za muzykę z czołówki kultowego serialu South Park.

O 21:00 średnią wieku wykonawców dnia trzeciego zacznie obniżać w Namiocie Kate Nash. Dwudziestoczterolatka z cudownym londyńskim akcentem zaprezentuje swoje melodyjne, wpadające w ucho utwory i będzie delikatnym wstępem dla występujących po niej braci Waglewskich z ich ostatnim projektem – Kim Nowak. Tym razem, po zabawach  z rapem, elektroniką i jazzem, Fisz i Emade zapragnęli powrócić do korzeni muzyki rockowej. Nie ma się jednak czego obawiać – odnoszę wrażenie, że tych dwoje potrafi poradzić sobie w każdym gatunku.

Oczywiście niektórzy w ogóle nie zainteresują się tym,  jakie muzyczne propozycje zostały przygotowane na mniejsze sceny. Najważniejsze dla nich (i dla Mikołaja Ziółkowskiego) będzie to, że o 22.00 na Main Stage’u pojawi się nie kto inny a geniusz Prince. Maszynka do tworzenia piosenek, niewielki wielki człowiek, ekscentryk i niezaprzeczalna gwiazda. Jednak mimo wszystko, nie jestem przekonana czy to taki najlepszy pomysł – obsadzanie właśnie jego w roli headlinera festiwalu, na którym średnia wieku widowni to jakieś dwadzieścia dwa lata i pozwolenie mu na granie ile chce, uszczuplając tym samym dzień o jednego wykonawcę, który mógłby jeszcze po nim wystąpić. No cóż, na pewno znajdzie się odpowiedni target – niewątpliwie koncert Księcia w Polsce to dość znaczące wydarzenie. Pytanie tylko, czy tego właśnie spodziewamy się po Openerze?


Zostawiając biednego Prince’a w spokoju,  można zwrócić uwagę na to, co będzie  działo się przez cały dzień na World Stage’u. Tutaj o 20.30 na scenie pojawi się R.U.T.A. – ciekawy projekt powstały z inicjatywy  lidera Kapeli ze wsi Warszawa, który prezentuje folkową muzykę powstałą do tekstów piosenek chłopów buntujących się przeciwko wyzyskowi feudalnemu. Po nich zabrzmi etno electro, czyli nietuzinkowe wariacje niejakiego Goorala. Po nim, pół godziny po północy, wystąpi Antwan Patton, raper znany pod pseudonimem Big Boi. Oprócz niego, na zakończenie trzeciego dnia muzycznych wrażeń o 1:00 w Namiocie zaprezentuje się jeszcze tegoroczny debiutant, londyński zespół Chapel Club, którego najogólniej można opisać przymiotnikiem indie.

Dzień trzeci nie przyprawia mnie osobiście o szybsze bicie serca, jednak zawsze lepiej jest się pozytywnie zaskoczyć niż całkiem rozczarować. Miejmy tylko nadzieję, że pogoda dopisze i że jeśli spadnie jakikolwiek deszcz, to tylko purpurowy.


Martyna Stefańska

wtorek, 28 czerwca 2011

"Friday, Friday, fun, fun..."

Zmęczeni po hucznej całonocnej inauguracji festiwalu? Do wieczora spokojnie odpoczniemy, bo z wyłączeniem kilku zespołów, piątkowe propozycje ogólnie nie kładą na kolana. Ale od początku.

O 17 warto zajrzeć pod namiot posłuchać polskiego duetu Twilite (pisane na szczęście w ten sposób i bez Roberta Pattinsona w składzie). Jakiś czas temu znajoma podsunęła mi do przesłuchania ich album i obecnie obok Kamp! to jeden z moich ulubionych polskich zespołów. Natomiast na pewno nie trzeba nikomu przedstawiać formacji Pogodno, która zajmuje tego dnia honorowe pierwsze miejsce na Main Stage, chociaż ostatnio trochę o nich ucichło, a Budyń pokusił się o napisanie piosenki dla Dody. To nie koniec polskich akcentów tego dnia, pod Namiotem pojawi się bowiem formacja o finezyjnej nazwie D4D, ex-Dick4Dick.

Wielką wygraną tego i ubiegłego roku została bez wątpienia wyjątkowo utalentowana muzycznie panna Brodka z Twardorzeczki. Co za zmiana, co za wyszukane eklektyczne teksty, co za image… Pozostanę tu zapewne w mniejszości, bo mimo że Granda okazała się wielkim sukcesem, ten głośny electro-folk zupełnie do mnie nie przemawia. Entuzjastom życzę dobrej zabawy przed Main Stage o 20.

W ramach headlinera znów miłościwie będzie królował nam britpop. Jarvis Cocker odkurzył gitarę i czy to z braku oszczędności, czy z braku koncertowego szaleństwa zebrał zespół i Pulp powrócili. Nie ma potrzeby martwić się o ich formę, mimo że od ostatniego albumu minęło aż dziesięć lat. Glastonbury było zachwycone. Czy będą równie dobrze bawić się z takimi common people jak my?




W międzyczasie British Sea Power będzie próbowało udowodnić namiotowej publice, że Wielka Brytania ma siłę - nie tylko morską, ale i muzyczną. Słaba gatunkowa alternatywa dla sceny głównej, ale dajmy im szansę, bo podobno live dają radę.

Jak to zwykle na Open’erze bywa, wszystko co dobre musi się pokrywać. Podczas gdy Pulp będzie szarpało struny przez drugą połowę swojego slotu, na Tent Stage zagości reprezentacja zawsze dobrej australijskiej elektroniki, formacja Cut Copy. Miło, że zaproszono po raz kolejny dobry zespół z tak dalekich stron. Cztery lata temu supportowali Daft Punk, dzisiaj sami pracują na swoją pozycję. W oczekiwaniu na wizytę duetu w kaskach, pobawimy się do Take Me Over.

O północy warto pojawić się przed sceną główną. Tam – wyczekiwani przez spore grono festiwalowiczów Foals. Pomimo zaledwie kilku lat działalności, udało im się wybić z całego tego oceanu alternatywnych zespołów-kopii i zrobić coś naprawdę po swojemu. Doceniamy.
Ostatnią propozycją sceny namiotowej tego dnia będzie angielsko-hiszpański kolektyw Crystal Fighters, świetnie łączący rodzime wpływy w elektroniczną, taneczną całość.

A co na pozostałych scenach? Na World Stage – jazz, egzotyka i hip-hop.  Jeśli ktoś miałby ochotę zajrzeć na Young Stage, polecam Tres.B, wielonarodowościową formację z polską wokalistką Misią Furtak na czele. W zamierzchłych czasach bez Facebooka miałam ich w znajomych na MySpace, już wtedy zapowiadali się naprawdę dobrze! Junkie Punks w poznańskich 8Bitach przyciągnęli mnie przed samą konsoletę, liczę więc na kolejną dawkę dobrego electro na Burn Beat Stage. 


We so excited?

Mon Ziobro

Open'er, dzień pierwszy

Tegoroczna edycja Heineken Open’er Festival rozpocznie się 30. czerwca i to właśnie ta data  przejdzie do historii jako dzień pierwszego w Polsce koncertu zespołu Coldplay. Co jednak oprócz występu angielskiej grupy przygotował Mikołaj Ziółkowski na pierwszy dzień  festiwalu?

Najbardziej zagorzali fani muzyki mogą pojawić się na polu już o 16.30. Właśnie o tej porze w Alter Space rozpocznie się projekcja filmu dokumentalnego Open’er Generation stworzonego z osobistych materiałów nadesłanych przez stałych i mniej stałych, przeciętnych i mniej przeciętnych bywalców festiwalu w czasie dziesięciu lat jego istnienia.

Największe sceny otworzą swe podwoje niedługo później – już o 17.00 w Tent Stage pojawi się Marcelina – oryginalna wokalistka, które twórczość przedstawia połączenie bluesa, jazzu i soulu. Polski akcent zagości również na Main Stage’u – tutaj o 18.00 zaprezentuje się, znany dobrze szerszej publiczności i wielokrotnie nominowany do nagrody Paszporty Polityki, zespół Pustki. Po nim na scenę wyjdzie The National. Ta nowojorska grupa, mimo że odwiedza nasz kraj po raz kolejny, jest jednym z najjaśniejszych punktów tegorocznego line-up’u. 

Niestety, inny fantastyczny skład - The Twilight Singers, rozpoczyna w Namiocie swój występ o 19:00 - dla wielu zaowocuje to niemałym dylematem i prawdopodobnie szaleńczym biegiem tam i z powrotem. Dwie godziny później zastąpią ich, miejmy nadzieje, że godnie, Two Door Cinema Club, którzy będą mieli szansę zaprezentować materiał ze swojej debiutanckiej płyty i udowodnić, że znacznie różnią się od Jonas Brothers, do których nie omieszkał ich porównać mój osobisty kolega. Mimo iż się z nim nie zgadzam, potrafię zrozumieć, że ten wesoły gitarowy rock, w zasadzie rock’czek nie musi wszystkim przypaść do gustu.



W czasie gdy na Tent Stage prezentować się będzie nowicjusz, na Main Stage o godzinie 22.00 pojawi się stary wyjadacz - zdecydowany headliner dnia, a dla niektórych pewnie i całej tegorocznej edycji – Coldplay. Wiadomo, Chrisa Martina i spółki nie trzeba nikomu przedstawiać. Jedni popędzą pod scenę osiem godzin wcześniej, by w czasie koncertu zbudować ścianę płaczu; inni – ominą takie przeboje jak  In my place czy najnowsze Every teardrop is a waterfall szerokim łukiem, psiocząc, ze to wszystko brzmi jak angielskie Feel. Ci drudzy mogą udać się na przykład do Namiotu, w którym od 23.00 o oprawę muzyczną zadba nie-już-tak-słodki-i-młodziutki jednak wciąż utalentowany i przyjemny w odbiorze Paolo Nutini.

Na zakończenie pierwszego dnia, a właściwie już na początek kolejnego, bo równo o 00:00, swoje konsole wyciągną Simian Mobile Disco, którzy postarają się o to, by tysiące osób mogło bez oporów dać się ponieść najlepszym bitom. O ich setlistę nie trzeba się raczej obawiać – James Ford, wchodzący w skład tego duetu, należy raczej do imprezowych pewniaków. Dla fanów czegoś nieco lżejszego śmiało na dobry sen można polecić Tent Stage i lekko psychodeliczne, jednak bardzo elektryzujące utwory Caribou, które zaprezentowane zostaną tam o 1:00 przez ukrywającego się pod tym pseudonimem Daniela Snaitha.

W ramach budowania frekwencji także na mniejszych scenach i propagowania rodzimych artystów,  warto wspomnieć o koncercie Enej rozpoczynającym się o 20.30 na World Stage. O tej samej porze wybrać się można również do Alter Space – tam zaprezentuje się Tides From Nebula, młoda post-rockowa polska grupa.

Jak widać, 30. czerwca obfituje w dość porządne muzyczne wrażenia (chodź, jak zwykle, pewnie nie dla wszystkich). Czy to zapowiedź poziomu reszty festiwalu, czy tylko cisza przed burzą? A może postanowiono wystrzelać cały magazynek już pierwszego dnia? No cóż, wystarczy spojrzeć na oficjalny line-up i samemu się przekonać.

Martyna Stefańska

Arcade Fire: jeszcze więcej wideo z koncertu!

Skoro przeczytaliście naszą relację i zobaczyliście kilka pierwszych filmików czas na ostatnią porcję muzycznych wrażeń. Najważniejsze bisy koncertu Arcade Fire: "Ready to Start" oraz "Wake Up"!




Maciej Trojanowicz

Arcade Fire: kolejne wideo z koncertu wideo!

Po relacji tekstowej mamy dla was kolejne nagrania wideo. W tym epicki "No Cars Go" i "Neighbourhood #1 (Tunnels)"! A to jeszcze nie koniec!

   



"Children, wake up!" - relacja wideo z Arcade Fire


Arcade Fire był jednym z najdłużej wyczekiwanych zespołów w Polsce. Wreszcie przyjechali i doprowadzili do wrzenia emocji na płycie stołecznego Torwaru. Wydawało się, że kilku skromnych przeważnie muzyków nieśmiało wybrzdąka kolejne utwory i pojedzie dalej w Europę. Ale nie. Arcade Fire to już wielka firma. Ktokolwiek podejrzewał, że w przegranym polu pozostawią Eminema i Lady Gagę? Toż Grammy to najważniejsze nagrody w branży, przeważnie przyznawane komercyjnym kiczom. A tu wygrali Kanadyjczycy!

Ich koncerty zawsze miały w sobie coś z epickości. Jednak wydana rok temu „The Suburbs” i zdobyta dzięki niej statuetka Gramophone Awards poziom ten podniosły jeszcze wyżej. Wesoła zgraja z Winem Butlerem na czele poradziła sobie świetnie z tym brzemieniem. Koncert zagrali żywiołowy, na skalę największych stadionowych gwiazd. A to wciąż po prostu kilku muzyków, którzy jakby przypadkowo znaleźli się w wielkim świecie. Ale to nie przypadek, lecz od lat budowana pozycja w muzyce alternatywnej.




Już „Funeral” było wielkim osiągnięciem. Po przesłuchaniu jej David Bowie powiedział, że Arcade Fire to jego ulubiony zespół. I razem z nim wykonał pamiętne „Wake Up”. Potem niezgorszy „Neon Bible” i wreszcie „The Suburbs”. Płyta długa, ale niezwykle równa i utrzymana na wysokim poziomie. Dawno już do słuchacza nie docierało tak głęboko to, co muzycy chcą przekazać. I to właśnie była płyta roku 2010. I jeden z koncertów roku 2011 w Polsce.


Zaczęło się jak na Coachelli. Zgrabne intro i dynamiczne Month of May. Problem z Arcade Fire jest taki, że na każdej ich płycie jest tyle hitowych, rewelacyjnych utworów, że ciężko dogodzić każdemu. Niektórym nie pasowało zbyt szybkie zagranie Sprawl II czy No Cars Go. Ale tak być musiało. Setlista na każdym koncercie tego zespołu jest idealna i kiepska zarazem. Pierwsza część to głównie najnowsze utwory, potem pojawiło się więcej starszych. Od początku wiadomo było, że bisy zaczną się od Ready to Start, a zakończą się Wake Up.

Każdy kawałek brzmiał jak ten ostatni, jakby zaraz ta piękna chwila miała pęknąć niczym bańka mydlana. Co chwilę poziom podniecenia skakał na emocjonalny Mount Everest. Kilka razy pociekła łezka. Trochę się poskakało. Dużo powydzierało. Kanadyjczycy mimo statusu gwiazd pozostali ludźmi, których muzyka wciąż cieszy. Świadczy o tym choćby przesłodki uśmiech Régine Chassagne towarzyszący jej przez większość koncertu. Taki sam uśmiech nosiło na twarzy większość widzów zgromadzonych przy Łazienkowskiej.




Tyle o subiektywach. Czas na bardziej obiektywne spojrzenie. Organizacja nie była najgorsza (pozdro szatnia i brak piwa – niektórym to przeszkadzało). Nagłośnienie dało radę, choć mogło być lepsze. Rozumiem jednak, że wyważenie tak dużej ilości instrumentarium nie jest zadaniem łatwym. Wizualizacje czasem niepotrzebne, jednak stanowiły dobre tło, które nie odciągało uwagi od sceny. Co jeszcze… Chciałoby się więcej. Albo jeszcze raz. Ale spokojnie, doczekamy się. Reakcja Kanadyjczyków na postawę fanów pokazała, że możemy na to liczyć.




Maciej Trojanowicz

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Witamy na NEW ANTHEM B L O G

NEW ANTHEM otrzymuje właśnie nowe życie. Od dnia dzisiejszego możecie czytać nas na bieżąco w tym miejscu. Prezentowane tu będą wszystkie relacje z interesujących koncertów, recenzje najlepszych płyt oraz ciekawe felietony utrzymane w tematyce muzycznej. To jednak nie koniec wydawnictwa internetowego. Co kilka miesięcy specjalnie dla Was będziemy tworzyć plik pdf. gazety, gdzie do przeczytania będą premierowe materiały, nie prezentowane w tej przestrzeni.


Serwis jest cały czas uzupełniany, w przeciągu najbliższych dni w działach znajdziecie wszystkie dotychczasowe teksty oraz sporo nowości, o których będziemy informowac na naszym profilu na Facebooku .

Macie pomysły? Lubicie  pisać i chcecie razem z nami stworzyć społecznościową platformę muzyki ? Pozostaje Wam tylko napisać do nas i rozpocząć przygodę z  nowym hymnem. Rozpoczynamy nabór chętnych.

Canada oh Canada!



Nawiązując do  koncertu Arcade Fire w Warszawie, przypomnę nieco zapomnianego muzyka, który ma z nimi trochę wspólnego. Chodzi o Owena Palletta: jego skrzypce zagrały na słynnych już płytach „Funeral” i „The Suburbs”. Co jeszcze ich łączy? Kanada, czyli kraina płynąca syropem klonowym. 


Relacja jest dość przeterminowana, bo koncert miał miejsce w… kwietniu. Kanadyjski gość wpadł do Sopotu w czasie Wielkanocy. Skrzypek kojarzony z Final Fantasy musiał zmierzyć się z tym niewygodnym terminem. Była to Wielka Sobota (23.04, wieczór przed jajecznym śniadaniem z rodzinką), niewiele osób się wyrwało i oto co je ominęło. Nie zagłębiając się w problemy trójmiejskiego wydarzenia, takie jak: zmiana miejscówki czy opóźnienie – należało mimo wszystko cieszyć się smakowitymi dźwiękami. Papryka to mniejszy klub, napełnił się przez to kameralnym klimatem. Kontakt na wyciągnięcie ręki. Ilość publiki i luz pod sceną na pewno wpłynęły na specyficzny odbiór (pustki na sali widać na youtubie).

 
Na początek, w roli wstępniaka godnie zagrał brodaty Touchy Mob. Przy jego krótkim, lecz treściwym elektronicznym folku noga sama tupała. Z czapką na głowie, przysłuchiwał się też bohater wieczoru -  Owen Pallet. To gość z pewnością zdolny, wyluzowany i zabawny. Kiedy wszedł na scenę bez setlisty, rytualnie zdjął swoje buty i został w samych skarpetach. Ułatwiało mu to obsługę efektów (zapętlał bity, puszczał sample). Pomiędzy kawałkami zgrabnie rzucał żarcikami, zaczepiał publikę. Ma swoją charyzmę i urok potrzebną do solowego grania. Jedna z rzeczy jaką się podzielił to ciekawostka, której nie znajdziecie na Wikipedii ani na Pudelku. Ma macochę, która pochodzi z Polski i podobno jest bardzo spoko. Opowiadał też o tym jak to ludzie nadużywają słowa „awesome” - okazuje się, że wszystko z życia może być fajne.
 
Poleciał  chyba wszystkie kawałki z ostatniej płyty „Heartland”, która w mojej ocenie jest przyjemna, lecz mało pamiętliwa. Od połowy występu Owen poprosił o zamówienia ;) Przecież znany jest z bycia człowiekiem coverem i orkiestrą w jednym. Slayer! Bon Jovi! Joanna Newsom! Bloc Party! Arcade Fire! – wszystkie te nazwy padły z sali, ale żadna z tych nie została użyta. Najlepszy moment i jedyny wyproszony cover to „Odessa” (należąca do Caribou). Ogień w tym wykonie…  może dopomogła w tym wódka, którą donoszono z baru. Na zdrowie! Jego występ charakteryzował się precyzją. Potrafił przerwać utwór w trakcie, żeby poprawić dźwięk. Przez godzinę skrzypce zabrzmiały szczególnie głośno i mocno. Po wszystkim ustawiła się kolejka do artysty, więc oznaczało to uściski, zdjęcia, podpisy. Taki standard, żeby powiedzieć dzięki za obecność. Mi się nie chciało :)



 
To drugi raz Palletta w Polsce (*jako Final Fantasy grał już na Off Festivalu, jeszcze w Mysłowicach). Pozostaje liczyć na kolejne okazje z większą widownią. Stwierdzam, że nie był to zwykły koncert, bo czułam się jak na prywatnym. Ogólnie było osom!

Gosia Gburczyk 

Matka o atomowym sercu


            Nie istnieje chyba osoba, która choćby ze słyszenia nie znała legendarnej grupy Pink Floyd. Uważana, za jeden z najważniejszych i najbardziej wpływowych zespołów wszechczasów, oficjalnie rozwiązana została w 2005 r. W dobie prostych, łatwych i przyjemnych dla ucha melodii, które wraz z tekstem tworzą zwykle pokarm dla niezbyt wysublimowanych gustów i ludzi poszukujących „fajnych kawałków”, ciężko byłoby się odnaleźć Watersowi i spółce. Ale kiedyś było inaczej… Zupełnie…
  
            Pink Floyd to grupa założona w 1965 r. w angielskim Cambridge. Do dziś stanowi źródło inspiracji dla wielu wciąż działających grup muzycznych z pogranicza szeroko rozumianego rocka progresywnego. Warto tu wymienić te starsze: Yes, Genesis, jak i młodsze: Dream Theater, Tool, czy Nine Inch Nails. Nagrała wiele genialnych płyt, które do dziś stanowią swoisty pomnik muzyczny lat siedemdziesiątych. Pytając znajomych, którzy choć trochę interesują się muzyką sprzed kilku dekad, o znane im albumy tego zespołu, zwykle uzyskuję odpowiedzi typu: „The Wall” albo „The Dark Side Of The Moon”. Nic dziwnego, płyty te okraszone są wieloma świetnymi utworami i zwykle klasyfikuje się je na listach albumów wszechczasów. Część osób zafascynowana bardziej psychodelicznym graniem uważa, że nie ma nic piękniejszego niż debiutancka płyta „The Piper At The Gates Of Dawn” z Sydem Barrettem jako wokalistą. Trzeba każdemu z nich przyznać rację. Te niebanalne dzieła nigdy nie zostaną wymazane z pamięci, gdyż pokolenie ludzi urodzonych w latach dziewięćdziesiątych coraz częściej odnajduje w piwnicach i na strychach domów swoich dziadków i ojców piękne, czarne, okrągłe winyle zapakowane w lekko pozaginane i zakurzone koperty. Mi także zdarzyła się podobna sytuacja kilka lat temu. Zafascynowała mnie okładka – krowa. Nic więcej, po prostu krowa. Ten album zmienił wiele w moim spojrzeniu na muzykę.
 
            „Atom Heart Mother” to płyta inna niż wszystkie. Czysta magia. Uczta rozpoczyna się od blisko dwudziestopięciominutowej, przepięknej i monumentalnej suity, w której usłyszeć można orkiestrę i chór. Połączenie tych elementów z talentem muzyków rockowych jest jak idealny związek dwojga kochających się ludzi - na chwilę się znudzi, aby za ułamek sekundy na nowo zawładnąć duszą i sercem. Kiedy trwa - jest wspaniale, gdy się skończy – wiemy, że na pewno przyjdzie lepsze. Kolejne trzy utwory to typowe dla wczesnego Pink Floyd psychodeliczne, progresywne granie. Intrygują. Warto zwrócić uwagę, na świetną atmosferę i kompromis, które panowały podczas tworzenia tego opus magnum. „If” napisał Waters, „Summer 68” Wright, natomiast „Fat Old Sun” – Gilmour. W kolejnych latach nie było to już tak oczywiste. Spory między Watersem a Gilmourem o twórczość doprowadziły do rozpadu grupy. Ostatni utwór, który wybrzmiewa z głośników to forma żartu muzycznego lub, jak kto woli, impresja dźwiękowa. „Alan’s Psychedelic Breakfast” to… ogłosy przygotowywania śniadania! Przeplatane pięknymi melodiami tworzą niespodziewanie spoistą całość, która jest wspaniałym zwieńczeniem tego nietuzinkowego albumu.
            Roger Waters w jednym z wywiadów stwierdził, że nie byłby specjalnie zawiedziony, gdyby wszystkie taśmy i płyty z nagraniami „Atom Heart Mother” zapadły się pod ziemię albo nigdy nie ujrzały światła dziennego. Do dziś album budzi skrajne emocje wśród fanów Floydów. Jedni uważają go za szczyt twórczości grupy, inni zaś, delikatnie mówiąc, nie przepadają za nim. Ciekawostką jest fakt, że na winylowych wydaniach tego dzieła ostatnie dźwięki, czyli odgłos kropel spadających z niedokręconego kranu zostały zapętlone w taki sposób, żeby mogły być odtwarzane w nieskończoność.

            Jeśli ktoś poszukuje w muzyce czegoś więcej, aniżeli tylko nieskomplikowanych, przyjemnych melodii, powinien jak najszybciej biec do najbliższego sklepu muzycznego i zakupić słynną „Krówkę”. Szczególnie, że zremasterowane wersje na płytach cd można dostać już za 35 zł.


Sebastian Ptaszyński 

Eddie Vedder - Ukulele Songs

 


Jesteś na Hawajach. Słońce powoli zachodzi nad oceanem. Leżysz na hamaku między dwiema palmami i leniwie sączysz drinka. Cały wieczór słyszysz tylko dźwięki małego, słodkiego ukulele oraz charakterystycznego barytonu. Chce Ci się spać... Twoje powieki stają się coraz cięższe... Zasypiasz... zZzZz...

Pan Vedder zadebiutował z ukulele w 2000 roku na albumie "Binaural" Pearl Jamu. Przedostatnim utworem tej płyty jest humorystyczny, świetny "Soon Forget". W kolejnych latach lubił czasami wykonać skok w bok od rockowego grania i stanąć samotnie na scenie z instrumentem. Pierwszym efektem była świetna ścieżka dźwiękowa do filmu "Into The Wild", gdzie Eddie zagrał na każdym instrumencie samemu. Tym razem cały album nagrany został w zasadzie tylko przy użyciu różnych odmian ukulele.

"Ukulele Songs" otwiera krótkie i żywiołowe "Can't Keep" z płyty "Riot Act" PJ. Wersja na ukulele była prezentowana już wcześniej. Usłyszeć ją można m.in. na koncertowym albumie "Live at the Benaroya Hall" z 2003 roku. To jeden z lepszych utworów na płycie. Szybkie tempo i "indiańskie" krzyki wpadają w ucho szybko. Nie bez powodu "Can't Keep" zostało wybrane drugim singlem z albumu. Następnie mamy "Sleeping By Myself". Tempo dalej jest dość szybkie (jak na płytę). Miły dla ucha utwór, choć smutny...

"forever be sad and lonely... I'll be sleeping by myself tonight".

Cała płyta jest wypełniona tekstami o miłości w różnym znaczeniu - tej nieszczęśliwej, spełnionej, marzeniach o niej, rozstaniach i powrotach... Widać, że Eddie (świeżo upieczony mąż) zakochany jest po uszy. "Without You" jest jednym z tych kawałków o tej nieszczęśliwej.




"I'd never be the same without you"..

Jest on zarazem drugim najdłuższym kawałkiem (aż 3:19). Niestety, jednym uchem wpada, a drugim od razu wypada... To samo niestety tyczy się także następnego "More Than You Know". Jest on niestety bardziej monotonny niż poprzednik. "Whether I'm right, whether I'm wrong, I need you so, more than you know" - bardzo miłe, choć mało poetyckie słowa. "Goodbye" jest jednym z tych, które były znane już wcześniej. Tym razem autor śpiewa o rozstaniu.

"And the sun, it may be shining
There's an ocean in my eyes
Cause I know that this is goodbye "

Aż się smutno robi. Dalej mamy "Broken Heart", w którym Eddie tłumaczy "I'm alright, it's just tonight" mimo złamanego serca. Mam nadzieję, że to naprawdę tylko chwilowe. Nowy album Pearl Jam podobno na horyzoncie, a ostatni "Backspacer" nie jest do końca tym, czego od nich oczekiwałem (mimo olbrzymiego komercyjnego sukcesu). Ale wracając, utwór ma fajne, instrumentalne zakończenie. "Satellite" również ma już kilka lat. Jest bardzo ładnie zaaranżowane. Raz jest spokojnie, a następnie napięcie się podnosi i pojawia się dwugłos.

"I've been saving my love for you"

Aż się słodko robi. "Longing To Belong" jest najlepszym autorskim utworem na płycie. Bardzo dobry wybór na pierwszy singiel. Dodatkowe wsparcie wiolonczeli nadaje koloru. Świetny utwór! Przynajmniej nie wypada od razu z głowy tylko zostaje w niej na jakiś czas. Eddie przypomniał sobie co to znaczy dobra kompozycja. Ciekawostką jest kolejne "Hey Fahkah". Nie powiem na temat utworu nic. Sprawdźcie sami! :) Po nim przechodzimy do szybkiego i melodyjnego "You're True".

"You could be the one to liberate me from the sun
So please, give the moon to me"

To kolejny dobry utwór. Warto zwrócić uwagę na to jak Eddie operuje swoim głosem. Słychać, że jest w formie. Przechodzimy do "Light Today", które zaczyna się wyciszone i robi głośniejsze.

"I saw the light today!"

Ma ochotę krzyknąć Eddie. Nie zrobił tego, ale przynajmniej utwór mu wyszedł. Tak samo cover "Sleepless Nights" wykonany wspólnie z Glenem Hasnardem z zespołów The Frames oraz Swell Season (tak, to też ten pan od ścieżki dźwiękowej z "Once"). Oba głosy dobrze współbrzmią. Jestem ciekaw, czy podczas wspólnej trasy w czerwcu pokuszą się o więcej wspólnych wykonań. Miejmy nadzieję. "Once In A While" jest ostatnim klasycznym kawałkiem napisanym przez Veddera na "Ukulele Songs". Niestety, po "Sleepless Nights" mamy obniżenie poziomu. Utwór w zasadzie do odstrzału na moje... Po nim mamy krótkie, instrumentalne "Waving Palms", które jest intrem do pięknego "Tonight You Belong To Me". W tym klasyku głosu udzieliła Cat Power. Troszkę słabo brzmi na moje. Wolę wersję jaką Eddie wykonał razem z Janet Weiss (perkusistka Sleater-Kinney). Przy "Longing To Belong" napisałem, że jest najlepszym autorskim utworem tutaj. Jednak ogónlie najlepszy utwór to cover standardu jazzowego "Dream A Little Dream". Zakochany Eddie żegna się z nami bardzo niskim głosem, wręcz szeptem. Wiele osób uważa, że brzmi tutaj jak Tom Waits. Coś w tym jest.

"Say nighty-night and kiss me
Hold me tight and tell me you’ll miss me
'Cause I’m alone and blue as can be
Dream a little dream of me"

Romantycznie nam się zrobiło. Jeżeli jeszcze nie śpimy to czas na werdykt... Płyta jest bardzo monotonna, ale słucha jej się przyjemnie. Najlepiej w zaciszu domowym podczas odpoczynku. Dlatego zdecydowałem się na ten "usypiający" wstęp. Płyta nie da słuchaczom kopa energii, ale napewno pomoże odpocząć po ciężkim dniu. Co ważne, druga jej część jest zdecydowanie lepsza. Mi osobiście się podoba, ale nie jest wybitna. Daleko jej do "Into The Wild". Mam nadzieję, że ewentualne braki weny podczas tworzenia "Ukulele Songs" zostaną wynagrodzone w postaci świetnego albumu Pearl Jamu, który być może ukaże się jeszcze w tym roku. Tymczasem, po przesłuchaniu "Ukulele Songs", życzę Wam dobranoc...

 Michał Kłosowski

Afro Kolektyw, Warszawa, 1500 m2 do wynajęcia, 22.06.11



Szum wokół Afro rozpoczął się z wydaniem singla „Wiążę sobie krawat”. Nie dlatego, że jest superkontrowersyjny czy niesamowicie ambitny. Powodem wzmożonego zainteresowania grupą była Lista Przebojów Trójki, w którym to boju o miejsce na podium wziął udział wspomniany, całkiem dobry „Krawat” (zwłaszcza muzycznie – tekstowo „to już nie to, co w ‘96”). Zespół stając w szranki o wysokie pozycje na liście, wrzucał na swoim facebookowym profilu krótkie rymowanki, rzecz jasna dotyczące głosowania. Cierpkie i niewybredne rymy, płynące z POPULARNEGO PORTALU  SPOŁECZNOŚCIOWEGO, nie miały być poezją śpiewaną, miały być poezją tyrtejską. Afrojax, dobrze wiedział jak wygląda jego potencjalna publiczność i jak umiejętnie połechtać ją za uszkiem. Przykład: 

 „milioner leci do rio, polityk mówi do masy,
anglicy pod oknem wyją, pod presją wciąż ślęczy student,
buchalter liczy wyniki, a dziwka liże kutasy,
ja piszę swoje wierszyki i w kącik gdzieś wymiotuję.”

  Szelmowski plan Hoffmana został wychwycony przez samą radiostację. Afrojax skomentował potem sytuację, również na facebooku, niewinnym „a my myśleliśmy, że nagraliśmy po prostu dobry kawałek”. Tak czy inaczej singiel dotarł na czwarte miejsce, obecnie plasuje się na 10. pozycji.

  
Na wczorajszym koncercie Afro Kolektywu nie mogło obyć się bez odniesień do całej sytuacji. Publiczność (przepraszam za generalizację) krzyczała „wiersz, wiersz”, Hoffman się wkurzył i rzucił rym kończący się na „pocałujcie mnie w pośladki”. Na koniec uznał, że to koncert, a nie slam poetycki, tu się gra „MUZYKĘ” (podkreślenie – Michał Hoffmann). Nie jestem pewna czy w twórczości tego zespołu rzeczywiście melodia ma być postawiona ponad słowo.

 Koncert miał mieć konstrukcję paralelną, tj. na wstępie Afrojax z dumą oznajmił, że zagrają naprzemian nowe i stare piosenki. Nic z tego oczywiście nie wyszło, nie tylko, jak mniemam, z powodu przerw technicznych i „na siku”(autentycznie). Jak zwykle nie obyło się bez  porównań do rodzimej sceny muzycznej (D4D) i bez obscenicznych ruchów wokalisty. Afro lubi zaskakiwać. Do wykonania utworu „Przepraszam” z ostatniej płyty „Połącz kropki” zaprosił chórek, w którego skład wchodziły Kinga Miśkiewicz (żona lidera) i jej siostra – Sandra. Zapowiedziane już na początku koncertu bisy, jak u starych dobrych Świetlików, również nie mogły się odbyć w rutynowy sposób – Hoffman śpiewał „Karla Malone’a”, równocześnie grając na perkusji, były także aranżacje hitów z „Płyty Pilśniowej” w konwencji reggae.

W nowych piosenkach, które mają pojawić się na płycie, czyli koło jesieni, widać zależność: jeśli piosenka jest ciekawa muzycznie, wówczas tekst schodzi na dalszy plan. Melodie komponowane przez najnowszego członka zespołu, basistę Rafała Ptaszyńskiego, to już bardziej stonowane gitarowe brzmienie. W tekstach wciąż pachnie dosadnymi sformułowaniami, opartymi na obserwacji niuansów relacji międzyludzkich. Nie brakuje też wątku rozczarowania miłością i współczesnym stylem życia (widoczne w piosence „Mało miejsca na dysku” czy „Może herbatki?”). W nowych utworach da się zauważyć odejście od „jazzowego” hip-hopu, widać, że zespół chce się zmieniać i robi to. Większość tekstów odnosi się więc do nich samych, ironicznie przedstawiając swoją sytuację na rynku muzycznym. W jednej z piosenek Afro posługując się stereotypami, związanymi z płcią, przedstawia brak możliwości pozwolenia sobie na błąd. Zespół zdaje sobie sprawę, że czwarty krążek to już nie przelewki, że każdy ich ruch jest obserwowany. Buduje swoje exegi monumentum, przeplatane wyróżnikiem ich tekstów – Autoironią przez wielkie A. Z drugiej strony Afro Kolektyw ma duże ambicje, liczy na to, że nowy album „pozwoli powiedzieć branży, że teraz to oni dyktują warunki”, jak bez fałszywej skromności stwierdził Afrojax w wywiadzie dla radiowej Czwórki.

 Aleksandra Berka

czwartek, 16 czerwca 2011

Ulubiona płyta polskich filmoznawców


Myslovitz - Nieważne jak wysoko jesteśmy [2011]


W stosunku do Myslovitz nigdy nie byłam obojętna, wprost przeciwnie, to moja pierwsza wielka muzyczna miłość. Nie oznacza to jednak, że podchodzę do twórczości mysłowiczan bezkrytycznie, czasami drażnił mnie fakt, że są najpopularniejszą polską grupą grającą muzykę zbliżoną do rocka – naprawdę, komercyjne stacje radiowe obrzydziły chyba wszystkim wszystkie single z Miłości w czasach popkultury oraz Acidland. Ostatnia płyta wydana przed zawieszeniem działalności, a więc Happiness is easy święciła triumfy popularności, którą zresztą Myslovitz otoczone jest od dobrych dziesięciu lat. Na długo zapowiadaną płytę, Nieważne jak wysoko jesteśmy, czekałam z mieszanymi uczuciami. Gorzej – poważnie obawiałam się papki radiowej, lekkostrawnych nut w zestawieniu z pseudowzniosłym tekstem., kolejnych żniw platynowych płyt  raczej z rozpędu, jaki nadała grupie sama ich marka. Z zaskoczeniem stwierdzam, że się zdziwiłam.

Przede wszystkim zaskakujący jest fakt, że ta płyta nie nadaje się raczej do katowania nią słuchaczy najpopularniejszych polskich rozgłośni. Wymaga ona przede wszystkim refleksji, a skłaniają do niej nie tylko teksty, już dojrzalsze, choć ciągle tak charakterystyczne dla Myslovitz, ale również – sam dźwięk, zbliżony jednak do pierwszych wydawnictw, chociaż chwilami wydaje się, jakby to Radiohead śpiewało po polsku. Przez to słuchacz może mieć wrażenie, że płyta jest nierówna, jakby lawirująca, pozbawiona jakiejś spójnej wizji nagrania. Przykładowo, Skaza, utwór otwierający płytę, wydaje się być świetnie dopracowany muzycznie, ale wyraźnie brakuje mu charakterystycznego refrenu, natomiast Srebrna nitka ciszy, bez perkusji, to nadspodziewanie liryczny kawałek. Z kolei Blog filatelistów polskich, zwłaszcza przy końcówce, przywodzi na myśl mocny koncert w windzie, która utknęła między piętrami wieżowca – jest ostro i nieco klaustrofobicznie. Urzekła mnie zaś piosenka Przypadek Hermana Rotha, choć tak przypominająca w klimacie Radiohead, oraz singiel Ukryte, wbrew panującej opinii o premierowych utworach, że nie są najlepsze, jest bardzo dobry, taki bardzo… myslovitzowy.


 
Paradoksalnie, najbardziej drażniącym – przynajmniej mnie – elementem płyty są tytuły piosenek. Fabularyzowane albo wprost odnoszące do filmów, znajduje to poniekąd odbicie w tekstach, bo i one nie są o niczym, a prezentują jakąś historię. Uszczypliwie stwierdzić można, że to jest właśnie ten ukłon w stronę słuchaczy traktujących zespół trochę tak, jakby teksty pisał im sam Coelho. Z drugiej strony, każdy szanujący się fan wie, że na fascynacji filmem wykształcił się ten charakterystyczny styl, bez fascynacji X Muzą nie byłoby wielu wcześniejszych kawałków – wystarczy wymienić Peggy Sue nie wyszła za mąż albo Myszy i ludzie. Ot, element stylu, przyjmuję to niejako z dobrodziejstwem inwentarza – Myslovitz takie po prostu już jest.

 Powyższe dwa akapity to zaledwie impresja po dwukrotnym przesłuchaniu krążka. Mało to w porównaniu z sytuacjami, że całe płyty znam co do sekundy, ale album Nieważne, jak wysoko jesteśmy właśnie się ukazał, po prawie sześcioletniej przerwie. I chyba właśnie ten olbrzymi odstęp czasowy – dla jakiegokolwiek innego zespołu, o mniej ugruntowanej pozycji, byłoby to samobójstwo sceniczne – sprawia, że nie waham się powiedzieć, że to dobra płyta. Może nie najlepsza w dorobku, ale niewątpliwie dobra.


 Ewelina Szczepanik  



środa, 15 czerwca 2011

"Open'erowi mówię papa"

 Pożegnanie z Open'erem



Swojego pierwszego Open’era pamiętam jakby to było wczoraj. A było cztery lata temu. Muzycznie nie byłem jeszcze najlepiej wykształcony. Ale dwie nazwy zadecydowały, że wreszcie tam trafiłem. A był to wówczas prawdziwy, muzyczny raj. Muse i Bloc Party były wtedy mymi ulubiony zespołami. A do tego bestie Boys (ile wrażeń!), Freeform Five, Groove Armada, Bjork I wielu innych. Chłopak dopiero po maturze, który nie chadzał na koncerty trafił na największy festiwal muzyczny w Polsce. Musiał to pokochać.

Jednak każda kolejna edycja nie robiła już takie wrażenia swym ogromem, ale nadrabiała świetny line-up’em. Wraz z Open’erem zmieniał się także mój gust. Lata 2008 i 2009 przynosiły mi wówczas skład marzeń. Ciężko wymienić wszystkie nazwy, które dały mi wiele radości. Pamiętam jednak cotygodniowe wyczekiwanie Ziółkowskiego na antenie Trójki. "Ogłosi Interpol czy nie?!”. Pamiętam ankietę, na którą wpisałem na jesieni 2008 roku 5 zespołów, które bym chciał najbardziej zobaczyć w następnym roku. Tylko jednego życzenia Alter Art. mi nie spełnił.

Jednak już od edycji 2010 zauważyłem regres tego festiwalu pod względem line-upu. Oczywiście z mojego osobistego punktu widzenia. Mój gust muzyczny także zaczął dryfować w innym kierunku, oczy sięgały dalej niż do Gdyni i zauważały inne, świetne festiwale. W zeszłym roku karnet dostałem w prezencie, daleko da pole festiwalu nie miałem, przyjeżdżało wielu znajomych - pojechałem! Ale pierwszy raz to nie koncerty mnie cieszyły najbardziej. To ten typowy openerowy klimat i wspaniali znajomi (których poznałem na festiwalach i tylko tam widuję) z całej Polski sprawili, że to nie były zmarnowane cztery dni. Jedyny koncert, którego nie zapomnę z tamtego roku to przegenialny set 2manydjs. I koniec. To był mój ostatni Heineken Open’er Festival.


Impreza Alter Artu zmieniła oblicze polskiej sceny festiwalowej. Open’er był kluczem, który otworzył Polskę na świat. Wielu wykonawców, którzy pierwszy raz zjawili się w Gdyni powracało wielokrotnie na innych festiwalach czy koncertach. Wielki muzyczny świat zauważył Polskę na swojej mapie. Tego nie można podważyć, nawet jeśli jest się obecnie tak ostrym krytykiem Open’era.

Jednak od tego czasu w Polsce pojawiło się wiele innych, konkurencyjnych imprez. Off Festiwal, Tauron Nowa Muzyka, Freeform Festiwal, Malta Festiwal, Audioriver i wiele innych. Nie pojawiają się tam tak głośne nazwy, ale stanowią dla mnie obecnie znacznie atrakcyjniejszą ofertę. Owszem, na Babich Dołach wystąpią zespoły jakie bardzo lubię (Caribou, Foals, British Sea Power, These New Puritans, The National), jednak jest ich dużo mniej niż w poprzednich latach by mnie skusiło. A wyżej wymienione imprezy nie oferując głośnych nazw zapewniają równy poziom każdego dnia. Kupując karnet na cały Off czy Tauron (tańszy niż jednodniowy na gdyńską imprezę) mam pewność, że każdego dnia będę biegać między scenami, a piwa napiję się sporadycznie z braku czasu.

Moje zdanie coraz częściej podzielają znajomi. Oczywiście, jeszcze mało kto rezygnuje z wyjazdu, lecz coraz więcej to rozważa. Zaś krytykuje już dość sporo. Wieści o występie Prince’a odebrali jako żart. Bo tak byśmy wszyscy potraktowali jego ogłoszenie jeszcze trzy, cztery lata temu. Wtedy line-up był różnorodny, bogaty, tematycznie podzielony (pamiętna stricte elektroniczna niedziela z 2008 roku - Goldfrapp, Massive Attack, The Chemical Brothers). Ziółkowski od dwóch lat dryfuje w coraz bardziej popową stronę. Zauważyć można też coraz większą chęć przypodobania się starszym słuchaczom, o co jednak przyczepić się nie można. Alter Art musi zarabiać, a ściągając nowy "target” powiększa grono odbiorców. Jednak zabiegi te mnie osobiście (i pewną część osób o moim profilu) zniechęcają do zakupu karnetu na Open’era.

Swój wpływ miał na taki stan także rozwój nowych festiwali Alter Artu. Swoją formułę rozwinął Coke Live, którego gwiazdy mogłyby spokojnie uzupełnić line-up festiwalu na Babich Dołach. Elektroniczne zespoły zaczął podkradać Selektor. Idea Open’era znacznie się rozmyła, zmieniła i adresowana jest do nieco innych odbiorców. Oczywiście im więcej imprez w Poslce tym lepiej, jednak zamiast otrzymywać wymarzony line-up w jednym miejscu, terminie i karnecie mam trzy imprezy o średnim składzie, dwie z nich w Krakowie (trzeba dojechać, wykupić nocleg) i trzy razy muszę płacić. Logistycznie i finansowo mocno to zniechęca. A z tych trzech imprez można by zrobić jedną atrakcyjną.

Dlatego z Open’erem się żegnam. Zapewne nie na zawsze. Bo to wciąż jest największy festiwal w Polsce i wierzę, że nie raz jeszcze pozytywnie zaskoczy. I chciałbym znów z wypiekami na twarzy słuchać Ziółkowskiego w Trójce. Bo obecnie czekam tylko na kolejne jego frazesy w stylu "...to jeden z najważniejszych zespołów na świecie…” przy okazji ogłaszania każdego zespołu. Wierzę, że w Kosakowie jest jeszcze dla mnie miejsce. Przeżyłem tam piękne chwile i takowe mnie jeszcze pewnie czekają. Ale nie w tym roku. Kilka dni później jadę na słowacką Pohodę. Tamtejszy line-up też nie zachwyca, ale klimat nadrabia wszystko.

PS. Ja tu tylko marudzę. Ze swojego punktu widzenia...


Maciej Trojanowicz

Arctic Monkeys ssą?

Arctic Monkeys - Suck it And See [2011]

O Arctic Monkeys można pisać dużo. Kiedy zadebiutowali kilka lat temu, z marszu okrzyknięci zostali nową nadzieją dla brytyjskiej muzyki alternatywnej, pisząc chwytliwe, pełne dowcipnych podtekstów utwory, inteligentnie komentując codzienność z punktu widzenia przeciętnego 20-latka. ‘Jeśli nie jesteś Brytyjczykiem, nigdy w pełni ich nie zrozumiesz’ – powiedział mi wówczas znajomy. Od albumu o tytule zbyt długim żeby go cytować minęło kilka lat i próżno liczyć teraz na utwory, jakie pisali kiedyś. ‘Suck It and See’ – zachęca skromna okładka czwartego studyjnego longplaya (nota bene zbyt dwuznaczna dla jakże purytańskich Amerykanów). I’ve sucked. I?

Przy pierwszym przesłuchaniu album nie robi szczególnego wrażenia. Przy drugim i trzecim również nie. Brakuje na nim wyróżniającego się akcentu, ‘albumowego headlinera’, który pociągałby za sobą całą resztę, mamy natomiast kilka bardziej i kilka mniej przyjemnych piosenek. Do miana najsłabszego ogniwa pretenduje hipnotyczne ‘Brick By Brick’, przez samą jednak kompozycję, bo śmiało by stwierdzić, że perkusista Matt Helders na wokalu wypada rewelacyjnie. Pozostaje tylko czekać na lepsze wykorzystanie jego potencjału. Pomimo gościnnego udziału Josha Homme, ‘All My Own Stunts’ również należy do słabszych pozycji, podobnie jak ‘Library Pictures’. Ambiwalentne uczucia wzbudza grunge’owe ‘Don’t Sit Down ‘Cause I’ve Moved Your Chair’ – głośny, zaczepny utwór, który z czasem zaczyna jednak irytować.

 

Plusy? Zdecydowanie otwierające album ‘She’s Thuderstorms’ ze swoją stosunkowo lekką, uroczą melodią. Na uwagę zasługuje też tytułowe ‘Suck It and See’, w którym Turner po raz kolejny udowodnił, że jego autorskie teksty są absolutnie nie do podrobienia. Miłym akcentem jest ‘Piledriver Waltz’, utwór z solowego projektu frontmana, będącego ścieżką dźwiękową do filmu ‘Submarine’. Wersja zinterpretowana w specyficzny dla nich sposób przez cały zespół dobrze wpasowuje się w kanwy albumu i nabiera charakteru.
Czy ‘Suck It and See’ to zaskoczenie? Niekoniecznie. W takim kierunku zespół muzycznie podąża od ‘Humbug’, natomiast tekstowo… czego innego można było spodziewać się po albumie tworzonym w głównej mierze w luksusowej willi w Los Angeles? W ‘Whatever people say I am (…)’ zespół opowiadał historie, komentował, wyśmiewał. ‘Suck It and See’ zostawia pewien niedosyt, brakuje mu rockandrollowej finezji. 

Pomimo niewątpliwego talentu Turnera do tworzenia zgrabnych wersów, odniosłam wrażenie, że nowy album to bardziej opowieść o miłosnych fascynacjach autora i fanaberiach nad kuflem piwa, niż coś, co miałoby wzbudzić u słuchacza reakcję głębszą niż: ‘no tak, fajnie’. Nie odmawiam czwórce z Sheffield życia w splendorze sukcesu i wybicia się z garażowego grania w wieku zaledwie kilkunastu lat, ale wraz z tym biegnie ścieżka rozwoju ich muzyki, wolę więc wrócić do Arctic Monkeys sprzed piętnastu okładek w NME i słuchać o czymś, co jest mi zdecydowanie bliższe.


Monika Ziobro