środa, 28 grudnia 2011

kilka słów

Żegnamy się z tym blogiem. Z dniem dzisiejszym oficjalnie New Anthem otrzymuje swoją stronę internetową. Dzieje się to dokładnie w nasze pierwsze urodziny. Znajdziecie tam wszystkie aktualne informacje muzyczne, mnóstwo tekstów oraz konkursów.

WWW.NEWANTHEM.PL 
WWW.FACEBOOK.COM/NEWANTHEM



środa, 23 listopada 2011

Cool Kids of Death “Plan Ewakuacji” refleksje na temat


Miesiąc z hakiem po wydaniu płyty. Słuchacze i znaczący Inni dla polskiego p r z e m y s ł u  m u z y c z n e g o skończyli zaciekłe boje, a z twarzy internautów zeszły wypieki ekscytacji (bunt czy nie bunt?).

SKRÓT:
Głównym zarzutem stawianym zespołowi było odstąpienie od niegrzecznego punk rocka, dominującego na płycie pierwszej i drugiej. Zarzuty odpierano posunięciem się w latach członków CKOD, chęcią pójścia z duchem czasu czy, jak kto woli, odświeżeniem brzmienia. Obrona stała się pretekstem do kolejnego ataku: komercja, frajerstwo.

TERAZ JA:
Odnosząc się do meritum, czyli do Planu Ewakuacji, zaznaczyć należy, że przesunięcie w stronę elektroniki, jak widać znienawidzone przez tru fanów, dokonało się już na Afterparty. Prawda, że ostatnia (podwójne znaczenie) płyta charakteryzuje się linią melodyczną zdecydowanie uboższą, żeby nie powiedzieć momentami banalną czy infantylną (chociażby tytułowy utwór). Racja, że coś często zgrzyta: kulą w płot było wykorzystanie skądinąd fatalnego wokalu nie-Krzyśka w Na kredyt, gdzie mimo tekstu (który jest jaki jest), z takim shoegazowym brzmieniem mogło być naprawdę czymś.
Jakkolwiek nie zauważam utraty programowego buntu CKOD. W tekstach wciąż podmiotem jest młody anarchista („wybijamy kamieniami okna działkowych altanek”) czy zawiedzionego rzeczywistością dekadenta („jak na kogoś komu jest tak źle wyglądasz całkiem dobrze”). Szkoda jednak, że tego fin de sieclu jest na Planie tak mało.

Dla mnie ten album jest bardzo niespójny, mam wrażenie, że CKOD w pośpiechu sklecili kilka pomysłów i na szybko chcieli zakończyć ten rozdział w swoim życiu. Nie wykluczam też, że całość jest traktowana przez Kidsów jako żart: chociażby Wyłącz to. Wtedy ironicznie trzeba by interpretować też deklaracje Wandachowicza, że to ich najlepsza płyta.

No to dlaczego mam kilkadziesiąt odtworzeń sekwencji Karaibski – Plan Ewakuacji – Wiemy Wszystko? Karaibski naprawdę chwyta, bardzo kulkowy, a co do reszty, to chyba wreszcie znalazłam swoje guilty pleasure.

Aleksandra Berka

poniedziałek, 31 października 2011

Krzyż zdjęty ze ściany. Justice - Audio, Video, Disco

Na palcach jednej ręki można wymienić zespoły, które z miejsca stały się legendą. Jednym z przykładów jest Justice. Francuski duet po wydaniu swojego debiutanckiego albumu w 2007, roku zainicjował pewnego rodzaju rewolucję. Ludzie, którzy na co dzień nie słuchali tego typu muzyki, zaczynali zmieniać zdanie. Można zaryzykować stwierdzenie, że Justice skomercjalizowało europejską scenę elektro.

Dziś, po wydaniu Audio, Video, Disco, widać, jak dużą popularnością cieszy się zespół. Była to jedna z najbardziej wyczekiwanych premier tego roku. Ulubieńcy kultowej już wytwórni Ed Banger Records długo kazali czekać na następcę całkiem dobrego debiutu. Z przykrością muszę napisać, że zespół zawiódł na całej linii, chociaż początek  jest całkiem obiecujący. Otwierające Horsepower to ciekawy, mocny i żywiołowy utwór z dużym, wręcz stadionowym rozmachem. Po nim słuchamy pierwszego singla – Civilization. Utwór znany z reklamy pewnej niemieckiej firmy sportowej. Jest dobrze. Wydaje się, że Justice udowodnili swoją wielkość. Dwa bardzo dobre kawałki… A później wieje nudą. 


W zasadzie nie ma co pisać o utworach Ohio czy Brianvision. Ja przynajmniej nie odnajduję w nich niczego interesującego, są nijakie i wtórne. Wszystko to gdzieś już było. Honor Gasparda Augé i Xaviera de Rosnay ratują świetne Newlands i Helix, które zdecydowanie różnią się od poprzednich piosenek. Gdyby wszystkie kompozycje na płycie były tak udane, to mielibyśmy poważnego kandydata na najlepsza płytę elektro roku. Niestety, tak się nie stało. Album zamyka drugi singiel Audio, Video, Disco, jednak nie jest to singiel tak udany, jak Civilization, jest po prostu słaby. Dużym (jeśli nie największym) plusem albumu jest okładka, co dość obrazowo pokazuje słabość kultowej grupy. Odnoszę wrażenie, że zespół zbyt bardzo skupił się na robieniu muzyki „pod stadiony” - chyba nie tędy droga. Po wielokrotnym przesłuchaniu albumu mogę z pełną świadomością oświadczyć, że nowym królem Ed Banger Records jest SebastiAn, którego wydana na początku roku płyta Total, przewyższa pod każdym względem nowe dzieło bardziej znanych kolegów z wytwórni. Miejmy nadzieje, że aranżacje na kolejnym albumie Justice będą zdecydowanie lepsze. Stać ich na to co udowodnili na swoim debiucie.

Na obronę znanych DJów mogę powiedzieć, że cała płyta zdecydowanie lepiej zabrzmi na koncertach. Bardzo chętnie bym to sprawdził, tak więc czekam na koncert w Polsce.

Paweł Podgórski

czwartek, 27 października 2011

Hurry Up, We're Dreaming

To była jedna z najbardziej oczekiwanych płyt. Szkoda, że najbardziej zawiodła.

Kosmos, galaktyka spiralna M83 - inaczej zwana południowym wiatraczkiem. Francuski projekt do nazwy zainspirowała wizyta na dziale astronomii w bibliotece. Nieśmiały Anthony Gonzalez to mózg operacji dźwiękowych. Do swych działań dobiera sobie współpracowników. Tym razem padło na producenta Justina Meldal-Johnsena (grającego też na basie u Becka), Zolę Jesus, Brada Lanera czy Morgan Kibby. Zdawałoby się, że z tego dream teamu mógłby powstać dobry dream pop – jednak mimo niezłych składników coś nie wyszło.

Od wspaniałego Saturdays=youth minęły trzy lata, w tym czasie Gonzalez trochę się zmienił. Przeprowadzka do słonecznego Los Angeles oraz koncertowanie na trasie z Depeche Mode czy The Killers, w zauważalny sposób wpłynęły na muzyka. Zaczął się porównywać do innych zespołów i stwierdził, że się brakuje mu rozmachu. Zbliża się do trzydziestki, a pragnie znowu mieć piętnaście lat. W efekcie ten konflikt odcisnął się na podwójnym albumie, który miał podsumowywać dotychczasowe dokonania M83. Wszystko się pomieszało dość nieskładnie i można powiedzieć, że tak brzmi epickie przekombinowanie.

Szczerze pogubiłam się w ogromie emocji, jakie zostały wpakowane na tę płytę. Pełny odsłuch 22 kawałków jest wyzwaniem, które nie gwarantuje błogich doznań, a chwilami męczy. Za ładną okładką kryje się EPICKI (a jakżeby inaczej) koncept: połączenie nostalgii za marzeniami z fascynacją okresu dorastania. Zdaje się, że Anthony nasłuchał się The Smashing Pumpkins w wersji Mellon Collie and the Infinite Sadness i chciał to połączyć ze swoim zamiłowaniem do soundtracków. Niestety, postanowił sobie też poeksperymentować, zwłaszcza z własnym głosem. Tak, chodzi mi o te onomatopeiczne trajkoczące jęki, których jest za dużo. Dochodzą do tego wcześniej nieużywane instrumenty jak np. syntezator, gitara akustyczna czy saksofon. W tym momencie boleję nad tym, że głosy i historie w tle - giną w turbo produkcji. Szepty zostały zagłuszone przez elektroniczną nakładkę.



Są kawałki żywsze, które krzyczą hurry up, reszta w zamiarze powinna skłaniać do dreaming. Oba hasła ciągle się przeplatają. Mocne momenty pojawiają się na początku – mamy Intro (zasługa Zoli) oraz chwytliwe Midnight City. W okolicach Wait czuję wrażliwość Coldplaya, która mnie nie ujmuje. Potem przychodzi dziecko opowiadające o żabie: może i jest urocze, ale raczej nie adoptuje. Instrumentalne jednominutowe przerywniki jakoś szczególnie nie urozmaicają całości, przypominają tylko o płycie Before The Dawn Heals Us. Podoba mi się za to Steve McQueen oraz OK Pal. Wrażenie robi utwór Echoes of Mine do którego potrzebuję tłumacza i błagam o wideoklip do niego. 

Ciekawa jestem jak materiał wypadnie na żywo w Katowicach , gdzie M83 występuje w ramach Ars Cameralis (Klub Hipnoza, 27-ego listopada). Koncert wyprzedany, więc pozdrawiam. Odnosząc się do tytułów albumów: nie ma co się spieszyć, młodość została przy sobocie i powoli ucieka w bliżej nieznanym kierunku.


Gosia Gburczyk

poniedziałek, 24 października 2011

Nieślubne dziecko Coldplay: Mylo Xyloto

W końcu światło dzienne ujrzał ochrzczony ponownie przez Briana Eno nieślubny owoc romansu Coldplay z electropopem: ich piąty album studyjny o enigmatycznym tytule Mylo Xyloto

Kolejna płyta, kolejna zmiana image’u i kolejny krok w zupełnie inną stronę. Tak naprawdę, jeśli chodzi o tę londyńską czwórkę, ciężko jest w zasadzie cokolwiek przewidzieć. Zaczynając od wyjątkowego debiutu, poprzez rewelacyjny drugi album, elektroniczne eksperymenty przy trzecim i folkowo-rewolucyjne inspiracje Viva La Vida, po piątym krążku można było spodziewać się wszystkiego. Co tym razem? Rosyjskie pieśni ludowe? Mongolski śpiew gardłowy? Podczas gdy zespół kusił co jakiś czas detalami, jedni przewidywali katastrofę, a inni namiętnie trzymali kciuki za wenę twórczą Martina i wróżyli sukces. Jak wyszło?

Nie da się ukryć, że Coldplay zostali przez ostatnią dekadę odarci ze swojej pierwotnej lekkości. Mimo to, Mylo Xyloto w sporej części pozytywnie zaskakuje brzmieniem przypominającym klimat Parachutes, czego brakowało w ostatnich albumach. Wbrew pozorom właśnie takie utwory jak Us Against The World, przyjemnie akustyczne U.F.O., subtelne Up In Flames czy Up With The Birds z samplami Leonarda Cohena, nadają mu charakteru i dają nadzieję na to, że zespół nie odwrócił się zupełnie od swoich starych, najbardziej szczerych dźwięków. MX to jednak wydawnictwo bardziej złożone i niemalże eklektyczne, w którym znalazło się miejsce dla lepszych i gorszych utworów z zupełnie innej muzycznej beczki. Do tych pierwszych zaliczyć można przede wszystkim przemielone przez syntezator, ale absolutnie wpadające w ucho i wręcz taneczne Hurts Like Heaven, zdradzające inspiracje nurtem new-wave, żeby nie powiedzieć… disco. Bez wątpienia jednym z największych hitów tego albumu będzie ostatni singiel Paradise, który potwierdza regułę, że zaraźliwe sylabizowanie się sprawdza (vide: Umbrella [sic!]). Mówiąc o singlach, naprawdę niezłym utworem wydaje się Every Teardrop Is a Waterfall, które jako utwór zamykający tegoroczne koncertowe sety wywołuje w publiczności niemal euforię, ale czar pryska i lekki zawał serca przywołuje wspomnienie Ritmo De La Noche. Sample samplami, być może lepiej po prostu o tym nie pamiętać. Tegoroczni Openerowicze przyznają, że koncertowo sprawdza się również Major Minus i Charlie Brown, w tle ze swoimi tybetańskimi szantami (i o którym sam Chris Martin przyznał: lyrics are a bit shit). Nieco niepotrzebne wydaje się wydzielenie osobnych przejść, takich jak M.M.I.X., A Hopeful Transmission czy tytułowego MX, które spokojnie mogłyby być rozbudowanymi intro lub outro do sąsiadujących utworów.


Album ma także pewien akcent, któremu warto poświęcić osobny akapit. Mowa o Princess Of China, który nie można nazwać złym utworem, ale biorąc pod uwagę, kto jest jego autorem, wydaje się to po prostu egzotyczne. Ogromne grono słuchaczy na pewno wolałoby bowiem przeprowadzić zamach stanu, niż zaakceptować Rihannę jako koronowaną przez sam zespół księżniczkę Chin. Wśród najlepszych światowej sławy wokalistek znalazłoby się na pęczki takich, które zgodziłyby się za złamany grosz udzielić swojego głosu w tym duecie… ale to właśnie dla niej znalazło się miejsce pod zespołową parasolką. Czy aby na pewno aż tak pada (ich popularność)? 

Mylo Xyloto to ponad wszystko dobry album, łączący zabawę coraz to nowymi inspiracjami z klasycznym coldplayowym brzmieniem. Można by wytykać zespołowi parcie na mainstream, wykorzystywanie sampli i romansowanie z kulturą brutalnie popularną, ale nie można odmówić im tego, że nawet z ciężkim oddechem EMI na szyi potrafią zachować charakter. Tylko czy tego charakteru wystarczy im na długo?

Monika Ziobro

czwartek, 15 września 2011

Świąteczny album She & Him

She & Him zapowiadają świąteczny album pod niewymyślnym tytułem "A Very She & Him Christmas". Zespół odświeży brzmienie starych, bożonarodzeniowych piosenek, takich jak "Rockin’ Around the Christmas Tree". Kompilacja ujrzy światło dzienne 21 listopada. 

środa, 14 września 2011

Dziś polecamy - Gracie


Z cyklu "DZIŚ POLECAMY" - GRACIE
 
Za tym pseudonime kryje się  Andrew Balasia, czyli twórca piosenek na lato. EPka "for summer" to połączenie przestronnych dżwięków syntezatora z delikatnym wokalem. Po przesłuchaniu tych 5 utworów do naszych głów może chociaż na chwilę wrócić słońce i dobra pogoda ducha. Żeby jeszcze bardziej poczuć ten klimat warto zapoznać się z teledyskiem:
 
 

 A płytę pobrać można tu: http://gracie.bandcamp.com

 


wtorek, 6 września 2011

Paula i Karol - uśmiech w czystej postaci








Jak doszło do spotkana Waszej dwójki ?

Paula: Poznaliśmy się poprzez Grupę eFTe Warszawa – stowarzyszenie zajmujące się Fair Tradem i świadomą konsumpcją. Nie zaprzyjażniliśmy się za bardzo na początku. Potem, po paru latach kiedy wróciłam do Polski wspomniałam naszej wspólnej koleżance, że chciałabym coś porobić muzycznego. Ona poleciła mi Karola.

Karol: Ja szukałem jakiegoś damskiego wokalu żeby w różnych piosenkach które miałem napisane dołożyć drugi głos. Spotkaliśmy się z Paulą i okazało się że w ogóle to się nie sprawdza (śmiech). Udało nam się jednak wymyślić coś innego i to wyszło już całkiem fajnie.

Jak wyglądały Wasze pierwsze koncerty ?

Karol: Na początku graliśmy zupełnie akustycznie bez żadnego nagłośnienia. Tylko gitara, skrzypce, cymbałki i wokale. Graliśmy przed fajnymi klubami w Warszawie,ale nie w nich tylko właśnie przed nimi.

Jesteście przykładem, że zespół może zdobyć rzesze fanów przez internet. Myślisz, że istnieje obecnie jakaś inna droga ?

Karol: To nie do końca prawda. Internet strasznie nam pomógł ale jednak ludzie w Polsce zaczeli nas bardziej kojarzyć przez poświęconą nam uwagę przez tradycyjne media. Radiową Trójkę, Gazetę Co jest Grane i przez to że zagraliśmy na wszystkich większych festiwalach.

Jakie są Wasze muzyczne inspiracje, czego słuchacie prywatnie?

Paula: Ja uwielbiam takie rzeczy jak Modest Mouse, Sufjana Stevensa, Belle and Sebastian. Ale różnie bywa. Ostatnio słucham nowe płyty Kyst i James'a Blake'a.

Karol: Ja od miesiąca męczę płytę High Violet zespołu the National. A wychowałem się na dwóch płytach Boba Dylana: „Desire” i „Slow train coming”.

Przyjaźń pomaga w zespole ? Jesteście wobec siebie bardziej krytyczni ?

Karol: Bez przyjaźni nie było by tego zespołu. Zaufanie i zrozumienie które jest między nami myślę że bardzo nam pomaga w pisaniu piosnek i wykonywaniu ich.

Paula: Dla mnie ten zespół istnieje, ponieważ się tak bardzo lubimy. To tego uwzględniam cały nasz radosny śmieszny skład – Krzyśka i Staszka którzy grają z nami i jeżdżą z nami w trasę.

Skąd czerpiecie optymizm, który słychać na płycie ?

Karol: Nie wiem! Osobiście nie czuje tego w ten sposób. Chciałbym żeby zawsze to co napiszemy i zagramy było szczere wobec tego jak się czujemy i to jest jedyna zasada.

Paula: Ja czerpię ten optymizm z wewnątrz. Próbuje zawsze pamiętać, że mam niesamowite życie. Nie ma co wyolbrzymiać, wgłębiać się i powiększać, strach czy smutek który nas otacza.

Spotkaliście na swojej drodzę ludzi krytycznie nastawionych do tego co tworzycie ?

Karol: Jasne! To się zdarza cały czas! To normalne jak przestajesz pisać do szuflady i wychodzisz z tym co robisz do szerszej publiki. Reakcje były różne. Nie można się tym za bardzo przejmować. Na szczęście jest sporo ludzi którym podoba się to co robimy i lepiej na nich koncentrować swoją uwagę.

Skąd pomysł na nazwę płyty ?

Karol: Wymyśliliśmy go na samym początku naszej przygody z zespołem. Pasował nam bardzo do tego co robimy.

Spodziewaliście się takiego sukcesu i zainteresowania?

Karol: Wydaje mi się, że na każdym kroku tego co robiliśmy: od napisania piosenki, zagrania jej na koncercie i nagrania w studiu staraliśmy się robić to jak najlepiej, ale przede wszystkim miało to nam sprawiać przyjemność. Okazało się, że innym też sprawia co bardzo nas ucieszyło. Taka była kolejnosć rzeczy więc trudno powiedzieć czy się spodziewaliśmy. Raczej się nad tym za bardzo nie zastanawialismy.

Gdybyście mieli określić Wasza muzykę w dwóch słowach, jakie by one były i dlaczego ?

Paula: super mega. Erm, pasuje?

Karol: Ja bym odpowiedział nazwą zespołu.

Czy Kanada ukształtowała Twoje spojrzenie na muzykę ?

Paula: Pewnie, społeczeństwo w którym się wychowujemy nas kształtuje. Wstęp do socjologii! Nie, ale tak na poważnie to oczywiście – słuchałam radia kanadyjskiego które przeważnie puszczało country-rockowe kapele jak Blue Rodeo lub The Tragically Hip.

Jak tam ludzie postrzegają rynek, istnieje jasna różnica między zespołami alternatywnymi a "komercyjnymi" ?

Paula: No oczywiście, ale chyba przez to, że tyle osób tworzy muzykę i gra i nie tylko gra w swojim pokoju ale w pubach, klubach, w liceum, na studiach... ta granica między „alternatywą” a „komercją” jest inna niż w Polsce.

Macie w planach powiększenie liczby członków zespołu?

Paula: Ale nas już jest dużo! Jak wspominałam, poza mną i Karolem grają z nami wspaniali muzycy czyli: Krzyś Pożarowski i Staszek Wróbel. Mam nadzieje, że częściej będzie dołączał do nas Piotrek Zabrodzki na klawiszach.

Karol: Oj tak Piotrek to mistrz.

Jesteście polską wizytówką, macie w planach występy za granicą ?

Karol: Jedziemy na kilka festiwali: Do Liverpoolu i Francji. Czy coś jeszcze to się okarze.

Paula: Szykujemy też niespodziankową trasę po Europejskich ulicach i mieszkaniach. Szczegóły wkrótce.

Był Open'er, Off, Smooth Festival ... W tym roku będzie... ?

Karol: W tym roku Sopot i Eurowizja.

Paula: Ja chce Fusion w Niemczech jeszcze raz!

Czym\Kim jest dla Was Warszawa ?

Karol: Domem.

Paula: Mężem.


 Przemek Budnik






piątek, 26 sierpnia 2011

WHEN SOMEONE GREAT IS GONE


 Drugiego lutego 2011 nieaktywny od czterech lat duet blues-rockowy The White Stripes zamieszcza na swojej stronie oficjalne oświadczenie o zakończeniu jakiejkolwiek działalności. Dwudziesty drugi lutego przynosi wieści od Maxi Jazza, współzałożyciela legendarnej grupy Faithless; wieści równie przygnębiające - Maxi oświadcza koniec występów live ze swoją grupą, która od tej pory będzie spotykać się z fanami tylko przy okazji DJ-setów. Drugiego kwietnia swoim pożegnalnym koncertem, będącym podsumowaniem trwającej dziesięć lat kariery, ostatni raz wielbicielom kłania się dowodzony przez Jamesa Murphy'ego kolektyw dance-punkowy LCD Soundsystem. Przybliżamy sylwetki oraz twórczość grup muzycznych, od których możemy już nigdy nie usłyszeć niczego nowego.



Ach, ten Jack White! Czymże byłaby muzyka gitarowa XXI wieku bez niego? The Raconteurs, The Dead Weather, a także ten najważniejszy - The White Stripes, to projekty muzyczne, które odmieniły oblicze rocka i pokazały, że jest życie po Zeppelinach, w erze gwiazd pokroju The Kooks czy Snow Patrol. Wraz ze swoją eks-małżonką (bo chyba każdy wie już, że Meg White siostrą Jacka nie była?) stworzył duet blues-rockowy, którego kolejne albumy, od debiutanckiego "The White Stripes" z 1999, aż po ten ostatni, "Icky Thump" (2007) były uwielbiane tak przez krytyków, jak i przez masy. Masy, które zbierały się w kilkudziesięciotysięcznym tłumie by obserwować na żywo to, co standardowy fan muzyki po koncercie The White Stripes nazywał swoim najważniejszym doświadczeniem z muzyką na żywo. Historia powstania The White Stripes tak, jak i ich droga ku topowi list sprzedaży albumów, jest raczej nietypowa. Jack Gillis, bo tak brzmi kawalerskie nazwisko White'a, poślubił Megan White we wrześniu 1996 roku, a następnie przyjął jej nazwisko. Jack, już do tej pory etatowy członek kilku zespołów garażowych, postanowił spróbować sił w jednej kapeli ze swoją żoną po tym, jak zaczęła ona uczyć się gry na perkusji w 1997. Pierwszy występ nikomu nieznanej kapeli The White Stripes odbył się 14 lipca 1997, 5 dni po dwudziestych siódmych urodzinach Jacka. I, choć udało im się wydać dwa albumy (wspomniany self-titled debiut z 1999 oraz "De Stijl" w 2000.), to dopiero do zachwytów recenzentów nad trzecim, promowanym przez hitowy singiel "Fell in Love With a Girl" wydawnictwem "White Blood Cells", dołączył sukces w tzw. mainstreamie. Jednak wspomniany sukces był niczym na tle swoistej "paskomanii", jaka opanowała obie strony Atlantyku po wypuszczeniu przez White Stripes w 2003 roku "Elephant" sumptem V2 Records. Ta, choć wcale nie deklasująca poziomem reszty płyta, stała się kultową w wielu kręgach w dużej mierze dzięki singlom, jakie można na niej znaleźć. Tak, to dopiero na czwartym albumie Jacka i Meg znajdziemy ich zdecydowanie największy hit - "Seven Nation Army", to właśnie "Elephant" zawiera także "I Just Don't Know What To Do With Myself" (uwielbiane też za teledysk z Kate Moss w roli głównej), czy "The Hardest Button To Button". Po wydaniu "Elephant" wydaje się, że The White Stripes zaczęli spadać po równi pochyłej - dwa kolejne ich albumy, czyli "Get Behind Me Satan" z 2005 oraz "Icky Thump", wydane w 2007 roku, poza kilkoma singlami przykuwającymi uwagę fanów były albumami znacznie słabszymi i trasa promująca ten ostatni została przerwana. Oficjalnie - z powodu stanów lękowych Meg, której przeszkadzały ogromne tłumy, gromadzące się na występach Pasków. Można spekulować, czy tak było naprawdę, czy w istocie Jack i Meg nie poczuli, że uszło z nich powietrze, że nie stać ich na stworzenie niczego więcej na wysokim poziomie i, nie chcąc pozostać kapelą objazdową, po prostu podjęli decyzję o początkowo zawieszeniu, a następnie zupełnym zakończeniu działalności, rozdzielonymi wydaniem w 2010 roku filmu dokumentalnego oraz albumu koncertowego pod tytułem "Under Great White Northern Lights". Choć, jak głosi komunikat na stronie The White Stripes, "należą oni teraz do nas", to i tak wielu będzie brakować zarówno ich aktywności w nagrywaniu albumów, jak i tej koncertowej. Nawet mimo tego, że ciągle mamy Jacka White'a, człowieka tysiąca projektów.

Brytyjska grupa Faithless, składająca się z wybijających się na pierwszy plan postaci Sister Bliss i Maxi Jazza, a także będącego w cieniu, niemedialnego Rollo Armstronga to projekt ludzi, którzy chcieli grać house w czasach trip-hopu. I to właśnie trip-hopowy sznyt, wyraźnie słyszalny w ich tanecznych szlagierach, zapewnił im popularność oraz stał się inspiracją dla wielu artystów tworzących na przełomie wieków. Faithless na szczyt nie dotarli błyskawicznie, wręcz przeciwnie - stopniowo kolejne ich albumy osiągały coraz wyższe pozycje na listach sprzedaży w poszczególnych krajach. Rozpoczęli w październiku 1996 roku dobrze przyjętym albumem "Reverence", który zyskał umiarkowane poparcie krytyków. To właśnie debiut Faithless zawiera uwielbiany przez fanów-nowicjuszów utwór "Insomnia", poza którym wśród najważniejszych momentów "Reverence" jednym tchem wymienia się "Salva Mea" oraz "Don't Leave". Warto zaznaczyć, że "Insomnia" to najczęściej odtwarzany utwór Faithless 15 lat oraz 5 albumów studyjnych po premierze debiutu Brytyjskiego trio. Albumów studyjnych, które nagrywane przez nich były z różnym efektem - krytycy docenili "No Roots", reszta wydawnictw wywoływała z reguły mieszane reakcje. Jeśli jednak czegoś nie można zarzucić Faithless, to na pewno tego, że nie dostarczali wielu hitów, rozgrzewających setki tysięcy ludzi przewijających się przez parkiety świata. Wspomniany "Insomnia", a także "God is a DJ", "Take The Long Way Home", "We Come 1", "Mass Destruction", "Sun to Me",czy "Not Going Home" stawały się szlagierami muzyki tanecznej, jeden po drugim. Ponadto członkowie tej grupy mieli także duży wkład w promowanie młodych artystów - tu sztandarowym przykładem jest przebicie się do masowej świadomości Dido, siostry Rollo Armstronga, która po gościnnych występach na "Reverence" i "Sunday 8PM" podpisała swój pierwszy kontrakt z wytwórnią płytową, a niedługo potem - stała się gwiazdą popu. Nie można zapomnieć o wielkiej estymie, jaką cieszyły się występy Faithless na żywo i to właśnie tego będzie z pewnością znacznej części fanów Maxi Jazza i spółki brakować najbardziej po ich przemianie w kolektyw DJski. Za szczęśliwych mogą uważać się ci, którzy urodzili się wystarczająco wcześnie, aby usłyszeć na żywo chociażby "We Come 1". A okazji ku temu Polacy w ostatnich latach mieli jak na polskie realia dość sporo - od open'erowego koncertu w 2005 roku Faithless wystąpili bowiem w naszym kraju dwa razy. Czy jest ktoś, kto może zapełnić lukę, pozostałą po Faithless na scenie muzycznej?

Niewiele jest zespołów, które od razu zyskują tak duże wsparcie prasy muzycznej, jak LCD Soundsystem. Niewiele jest zespołów, które potrafią to wsparcie utrzymywać przy sobie po wydaniu każdego z albumów. Niewiele, wreszcie, jest zespołów, które nie zawodzą swoich fanów i poza niesamowitymi wydawnictwami dają im równie niezwykłe koncerty. Tylko, właśnie, czy LCD Soundsystem można uznać za zespół? To właściwie projekt Jamesa Murphy'ego, założyciela legendarnego już labelu DFA Records, kolekcjonera płyt winylowych i DJa, znanego pod pseudonimem Death From Above (nie mylić z Death From Above 1979!). Zgromadził on wokół siebie wianuszek ludzi, zajmujących się tworzeniem muzyki tanecznej (w tym Ala Doyle'a, znanego z Hot Chip, czy Tylera Pope'a - członka grupy dance-punkowej !!!, de facto wydającej w DFA Records) i nagrał wraz z nimi trzy albumy, z których każdy znajdował się w czołówce niemal wszystkich wiarygodnych podsumowań roku, w którym został wydany. I to właśnie fakt, że aby rozpocząć trasę koncertową, Murphy musiał ściągać wszystkich członków swojej supergrupy z najróżniejszych zakątków świata, ponoć zadecydował o rozwiązaniu tego kolektywu. Tym, co różni rozpad LCD Soundsystem od pożegnania The White Stripes z publicznością jest fakt, że członkowie tego zespołu nie wykluczają pojedynczych kolaboracji w przyszłości - na kolejny album nie powinniśmy jednak liczyć. Trzeba się więc cieszyć tym, co mamy, a mamy wiele - wspomniane wcześniej trzy albumy, pozostawione nam przez Murphy'ego i jego przyjaciół, to debiut, zatytułowany po prostu "LCD Soundsystem" (2005), a także "Sound of Silver" (2007) i "This Is Happening" (2010). Szczęśliwcy mogli zobaczyć Człowieka, Posiadającego Więcej Płyt niż Ty (wniosek na temat Murphy'ego, wyciągnięty po zapoznaniu się z tekstem "Losing My Edge") w Polsce, w 2007 roku, podczas gdyńskiego festiwalu Open'er. Ci mniej szczęśliwi, bądź po prostu zbyt młodzi, będą musieli zadowolić się zapisem pożegnalnego, trwającego niemal cztery godziny koncertu (notabene poprzedzonego przez kontrowersje w postaci ogromnej bulwersacji Murphy'ego z powodu koników, wykupujących masowo bilety na pożegnalny występ LCD Soundsystem w Madison Square Garden, a następnie odsprzedających te bilety za niebotycznie wysokie kwoty - spowodowało to ogłoszenie trzech dodatkowych pożegnalnych koncertów, poprzedzających ten w MSG), który to zapis swobodnie buszuje sobie w sieci i wydaje się wręcz prowokować, by zostać wydanym przez wytwórnię Murphy'ego na DVD. Poza wspomnianymi pamiątkami po LCD Soundsystem dbać o to, byśmy nie tęsknili za tym wybitnym projektem mają artyści wydający w DFA Records i zazwyczaj dzielący poglądy na muzykę z szefem, a właściwie, Szefem, tej wytwórni. Nie zanosi się jednak na to, aby ktokolwiek zasłużył na zajęcie dance-punkowego tronu po królu Jamesie w najbliższym czasie po, stanowiącym smutną datę końcową pewnego ważnego okresu w historii muzyki XXI wieku ósmym kwietnia 2011.

Łukasz Krogulec

środa, 17 sierpnia 2011

Konkurs - Stwórz hasło New Anthem



                    K O N K U R S 



Lubisz muzykę elektroniczną ? Mamy dla Ciebie konkurs z elektryzującymi nagrodami !

Otwórz umysł ( mimo upału) i pomóz nam wymyślić hasło gazety New Anthem. 


Przechodzimy rewolucje, chcemy być coraz lepsi i przekazywać coraz to lepsze informacje. Pragniemy spotykać się z Wami na najważniejszych koncertach i rozmawiać o ulubionych płytach. Wszystko idzie w dobrym kierunku i na Waszych oczach tworzony jest ten projekt, Trochę już o nas wiecie, dlatego postanowiliśmy w Wasze ręce oddać pewną część New Anthem. Chcemy by magazyn reklamowany był przez krótkie zdanie dołączone do nazwy. Nie liczy się długość, a pomysł i przekaz, który każdy dobrze wie jaki powinien być. Stawiamy głownie na świeżość!

Na odpowiedzi czekamy do 21 sierpnia ( newanthemmail@gmail.com)

Nagrody w konkursie to niespodzianki od
agencji Pink Kong 


ENJOY!