poniedziałek, 31 października 2011

Krzyż zdjęty ze ściany. Justice - Audio, Video, Disco

Na palcach jednej ręki można wymienić zespoły, które z miejsca stały się legendą. Jednym z przykładów jest Justice. Francuski duet po wydaniu swojego debiutanckiego albumu w 2007, roku zainicjował pewnego rodzaju rewolucję. Ludzie, którzy na co dzień nie słuchali tego typu muzyki, zaczynali zmieniać zdanie. Można zaryzykować stwierdzenie, że Justice skomercjalizowało europejską scenę elektro.

Dziś, po wydaniu Audio, Video, Disco, widać, jak dużą popularnością cieszy się zespół. Była to jedna z najbardziej wyczekiwanych premier tego roku. Ulubieńcy kultowej już wytwórni Ed Banger Records długo kazali czekać na następcę całkiem dobrego debiutu. Z przykrością muszę napisać, że zespół zawiódł na całej linii, chociaż początek  jest całkiem obiecujący. Otwierające Horsepower to ciekawy, mocny i żywiołowy utwór z dużym, wręcz stadionowym rozmachem. Po nim słuchamy pierwszego singla – Civilization. Utwór znany z reklamy pewnej niemieckiej firmy sportowej. Jest dobrze. Wydaje się, że Justice udowodnili swoją wielkość. Dwa bardzo dobre kawałki… A później wieje nudą. 


W zasadzie nie ma co pisać o utworach Ohio czy Brianvision. Ja przynajmniej nie odnajduję w nich niczego interesującego, są nijakie i wtórne. Wszystko to gdzieś już było. Honor Gasparda Augé i Xaviera de Rosnay ratują świetne Newlands i Helix, które zdecydowanie różnią się od poprzednich piosenek. Gdyby wszystkie kompozycje na płycie były tak udane, to mielibyśmy poważnego kandydata na najlepsza płytę elektro roku. Niestety, tak się nie stało. Album zamyka drugi singiel Audio, Video, Disco, jednak nie jest to singiel tak udany, jak Civilization, jest po prostu słaby. Dużym (jeśli nie największym) plusem albumu jest okładka, co dość obrazowo pokazuje słabość kultowej grupy. Odnoszę wrażenie, że zespół zbyt bardzo skupił się na robieniu muzyki „pod stadiony” - chyba nie tędy droga. Po wielokrotnym przesłuchaniu albumu mogę z pełną świadomością oświadczyć, że nowym królem Ed Banger Records jest SebastiAn, którego wydana na początku roku płyta Total, przewyższa pod każdym względem nowe dzieło bardziej znanych kolegów z wytwórni. Miejmy nadzieje, że aranżacje na kolejnym albumie Justice będą zdecydowanie lepsze. Stać ich na to co udowodnili na swoim debiucie.

Na obronę znanych DJów mogę powiedzieć, że cała płyta zdecydowanie lepiej zabrzmi na koncertach. Bardzo chętnie bym to sprawdził, tak więc czekam na koncert w Polsce.

Paweł Podgórski

czwartek, 27 października 2011

Hurry Up, We're Dreaming

To była jedna z najbardziej oczekiwanych płyt. Szkoda, że najbardziej zawiodła.

Kosmos, galaktyka spiralna M83 - inaczej zwana południowym wiatraczkiem. Francuski projekt do nazwy zainspirowała wizyta na dziale astronomii w bibliotece. Nieśmiały Anthony Gonzalez to mózg operacji dźwiękowych. Do swych działań dobiera sobie współpracowników. Tym razem padło na producenta Justina Meldal-Johnsena (grającego też na basie u Becka), Zolę Jesus, Brada Lanera czy Morgan Kibby. Zdawałoby się, że z tego dream teamu mógłby powstać dobry dream pop – jednak mimo niezłych składników coś nie wyszło.

Od wspaniałego Saturdays=youth minęły trzy lata, w tym czasie Gonzalez trochę się zmienił. Przeprowadzka do słonecznego Los Angeles oraz koncertowanie na trasie z Depeche Mode czy The Killers, w zauważalny sposób wpłynęły na muzyka. Zaczął się porównywać do innych zespołów i stwierdził, że się brakuje mu rozmachu. Zbliża się do trzydziestki, a pragnie znowu mieć piętnaście lat. W efekcie ten konflikt odcisnął się na podwójnym albumie, który miał podsumowywać dotychczasowe dokonania M83. Wszystko się pomieszało dość nieskładnie i można powiedzieć, że tak brzmi epickie przekombinowanie.

Szczerze pogubiłam się w ogromie emocji, jakie zostały wpakowane na tę płytę. Pełny odsłuch 22 kawałków jest wyzwaniem, które nie gwarantuje błogich doznań, a chwilami męczy. Za ładną okładką kryje się EPICKI (a jakżeby inaczej) koncept: połączenie nostalgii za marzeniami z fascynacją okresu dorastania. Zdaje się, że Anthony nasłuchał się The Smashing Pumpkins w wersji Mellon Collie and the Infinite Sadness i chciał to połączyć ze swoim zamiłowaniem do soundtracków. Niestety, postanowił sobie też poeksperymentować, zwłaszcza z własnym głosem. Tak, chodzi mi o te onomatopeiczne trajkoczące jęki, których jest za dużo. Dochodzą do tego wcześniej nieużywane instrumenty jak np. syntezator, gitara akustyczna czy saksofon. W tym momencie boleję nad tym, że głosy i historie w tle - giną w turbo produkcji. Szepty zostały zagłuszone przez elektroniczną nakładkę.



Są kawałki żywsze, które krzyczą hurry up, reszta w zamiarze powinna skłaniać do dreaming. Oba hasła ciągle się przeplatają. Mocne momenty pojawiają się na początku – mamy Intro (zasługa Zoli) oraz chwytliwe Midnight City. W okolicach Wait czuję wrażliwość Coldplaya, która mnie nie ujmuje. Potem przychodzi dziecko opowiadające o żabie: może i jest urocze, ale raczej nie adoptuje. Instrumentalne jednominutowe przerywniki jakoś szczególnie nie urozmaicają całości, przypominają tylko o płycie Before The Dawn Heals Us. Podoba mi się za to Steve McQueen oraz OK Pal. Wrażenie robi utwór Echoes of Mine do którego potrzebuję tłumacza i błagam o wideoklip do niego. 

Ciekawa jestem jak materiał wypadnie na żywo w Katowicach , gdzie M83 występuje w ramach Ars Cameralis (Klub Hipnoza, 27-ego listopada). Koncert wyprzedany, więc pozdrawiam. Odnosząc się do tytułów albumów: nie ma co się spieszyć, młodość została przy sobocie i powoli ucieka w bliżej nieznanym kierunku.


Gosia Gburczyk

poniedziałek, 24 października 2011

Nieślubne dziecko Coldplay: Mylo Xyloto

W końcu światło dzienne ujrzał ochrzczony ponownie przez Briana Eno nieślubny owoc romansu Coldplay z electropopem: ich piąty album studyjny o enigmatycznym tytule Mylo Xyloto

Kolejna płyta, kolejna zmiana image’u i kolejny krok w zupełnie inną stronę. Tak naprawdę, jeśli chodzi o tę londyńską czwórkę, ciężko jest w zasadzie cokolwiek przewidzieć. Zaczynając od wyjątkowego debiutu, poprzez rewelacyjny drugi album, elektroniczne eksperymenty przy trzecim i folkowo-rewolucyjne inspiracje Viva La Vida, po piątym krążku można było spodziewać się wszystkiego. Co tym razem? Rosyjskie pieśni ludowe? Mongolski śpiew gardłowy? Podczas gdy zespół kusił co jakiś czas detalami, jedni przewidywali katastrofę, a inni namiętnie trzymali kciuki za wenę twórczą Martina i wróżyli sukces. Jak wyszło?

Nie da się ukryć, że Coldplay zostali przez ostatnią dekadę odarci ze swojej pierwotnej lekkości. Mimo to, Mylo Xyloto w sporej części pozytywnie zaskakuje brzmieniem przypominającym klimat Parachutes, czego brakowało w ostatnich albumach. Wbrew pozorom właśnie takie utwory jak Us Against The World, przyjemnie akustyczne U.F.O., subtelne Up In Flames czy Up With The Birds z samplami Leonarda Cohena, nadają mu charakteru i dają nadzieję na to, że zespół nie odwrócił się zupełnie od swoich starych, najbardziej szczerych dźwięków. MX to jednak wydawnictwo bardziej złożone i niemalże eklektyczne, w którym znalazło się miejsce dla lepszych i gorszych utworów z zupełnie innej muzycznej beczki. Do tych pierwszych zaliczyć można przede wszystkim przemielone przez syntezator, ale absolutnie wpadające w ucho i wręcz taneczne Hurts Like Heaven, zdradzające inspiracje nurtem new-wave, żeby nie powiedzieć… disco. Bez wątpienia jednym z największych hitów tego albumu będzie ostatni singiel Paradise, który potwierdza regułę, że zaraźliwe sylabizowanie się sprawdza (vide: Umbrella [sic!]). Mówiąc o singlach, naprawdę niezłym utworem wydaje się Every Teardrop Is a Waterfall, które jako utwór zamykający tegoroczne koncertowe sety wywołuje w publiczności niemal euforię, ale czar pryska i lekki zawał serca przywołuje wspomnienie Ritmo De La Noche. Sample samplami, być może lepiej po prostu o tym nie pamiętać. Tegoroczni Openerowicze przyznają, że koncertowo sprawdza się również Major Minus i Charlie Brown, w tle ze swoimi tybetańskimi szantami (i o którym sam Chris Martin przyznał: lyrics are a bit shit). Nieco niepotrzebne wydaje się wydzielenie osobnych przejść, takich jak M.M.I.X., A Hopeful Transmission czy tytułowego MX, które spokojnie mogłyby być rozbudowanymi intro lub outro do sąsiadujących utworów.


Album ma także pewien akcent, któremu warto poświęcić osobny akapit. Mowa o Princess Of China, który nie można nazwać złym utworem, ale biorąc pod uwagę, kto jest jego autorem, wydaje się to po prostu egzotyczne. Ogromne grono słuchaczy na pewno wolałoby bowiem przeprowadzić zamach stanu, niż zaakceptować Rihannę jako koronowaną przez sam zespół księżniczkę Chin. Wśród najlepszych światowej sławy wokalistek znalazłoby się na pęczki takich, które zgodziłyby się za złamany grosz udzielić swojego głosu w tym duecie… ale to właśnie dla niej znalazło się miejsce pod zespołową parasolką. Czy aby na pewno aż tak pada (ich popularność)? 

Mylo Xyloto to ponad wszystko dobry album, łączący zabawę coraz to nowymi inspiracjami z klasycznym coldplayowym brzmieniem. Można by wytykać zespołowi parcie na mainstream, wykorzystywanie sampli i romansowanie z kulturą brutalnie popularną, ale nie można odmówić im tego, że nawet z ciężkim oddechem EMI na szyi potrafią zachować charakter. Tylko czy tego charakteru wystarczy im na długo?

Monika Ziobro