czwartek, 16 czerwca 2011

Ulubiona płyta polskich filmoznawców


Myslovitz - Nieważne jak wysoko jesteśmy [2011]


W stosunku do Myslovitz nigdy nie byłam obojętna, wprost przeciwnie, to moja pierwsza wielka muzyczna miłość. Nie oznacza to jednak, że podchodzę do twórczości mysłowiczan bezkrytycznie, czasami drażnił mnie fakt, że są najpopularniejszą polską grupą grającą muzykę zbliżoną do rocka – naprawdę, komercyjne stacje radiowe obrzydziły chyba wszystkim wszystkie single z Miłości w czasach popkultury oraz Acidland. Ostatnia płyta wydana przed zawieszeniem działalności, a więc Happiness is easy święciła triumfy popularności, którą zresztą Myslovitz otoczone jest od dobrych dziesięciu lat. Na długo zapowiadaną płytę, Nieważne jak wysoko jesteśmy, czekałam z mieszanymi uczuciami. Gorzej – poważnie obawiałam się papki radiowej, lekkostrawnych nut w zestawieniu z pseudowzniosłym tekstem., kolejnych żniw platynowych płyt  raczej z rozpędu, jaki nadała grupie sama ich marka. Z zaskoczeniem stwierdzam, że się zdziwiłam.

Przede wszystkim zaskakujący jest fakt, że ta płyta nie nadaje się raczej do katowania nią słuchaczy najpopularniejszych polskich rozgłośni. Wymaga ona przede wszystkim refleksji, a skłaniają do niej nie tylko teksty, już dojrzalsze, choć ciągle tak charakterystyczne dla Myslovitz, ale również – sam dźwięk, zbliżony jednak do pierwszych wydawnictw, chociaż chwilami wydaje się, jakby to Radiohead śpiewało po polsku. Przez to słuchacz może mieć wrażenie, że płyta jest nierówna, jakby lawirująca, pozbawiona jakiejś spójnej wizji nagrania. Przykładowo, Skaza, utwór otwierający płytę, wydaje się być świetnie dopracowany muzycznie, ale wyraźnie brakuje mu charakterystycznego refrenu, natomiast Srebrna nitka ciszy, bez perkusji, to nadspodziewanie liryczny kawałek. Z kolei Blog filatelistów polskich, zwłaszcza przy końcówce, przywodzi na myśl mocny koncert w windzie, która utknęła między piętrami wieżowca – jest ostro i nieco klaustrofobicznie. Urzekła mnie zaś piosenka Przypadek Hermana Rotha, choć tak przypominająca w klimacie Radiohead, oraz singiel Ukryte, wbrew panującej opinii o premierowych utworach, że nie są najlepsze, jest bardzo dobry, taki bardzo… myslovitzowy.


 
Paradoksalnie, najbardziej drażniącym – przynajmniej mnie – elementem płyty są tytuły piosenek. Fabularyzowane albo wprost odnoszące do filmów, znajduje to poniekąd odbicie w tekstach, bo i one nie są o niczym, a prezentują jakąś historię. Uszczypliwie stwierdzić można, że to jest właśnie ten ukłon w stronę słuchaczy traktujących zespół trochę tak, jakby teksty pisał im sam Coelho. Z drugiej strony, każdy szanujący się fan wie, że na fascynacji filmem wykształcił się ten charakterystyczny styl, bez fascynacji X Muzą nie byłoby wielu wcześniejszych kawałków – wystarczy wymienić Peggy Sue nie wyszła za mąż albo Myszy i ludzie. Ot, element stylu, przyjmuję to niejako z dobrodziejstwem inwentarza – Myslovitz takie po prostu już jest.

 Powyższe dwa akapity to zaledwie impresja po dwukrotnym przesłuchaniu krążka. Mało to w porównaniu z sytuacjami, że całe płyty znam co do sekundy, ale album Nieważne, jak wysoko jesteśmy właśnie się ukazał, po prawie sześcioletniej przerwie. I chyba właśnie ten olbrzymi odstęp czasowy – dla jakiegokolwiek innego zespołu, o mniej ugruntowanej pozycji, byłoby to samobójstwo sceniczne – sprawia, że nie waham się powiedzieć, że to dobra płyta. Może nie najlepsza w dorobku, ale niewątpliwie dobra.


 Ewelina Szczepanik  



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz