wtorek, 28 czerwca 2011

"Children, wake up!" - relacja wideo z Arcade Fire


Arcade Fire był jednym z najdłużej wyczekiwanych zespołów w Polsce. Wreszcie przyjechali i doprowadzili do wrzenia emocji na płycie stołecznego Torwaru. Wydawało się, że kilku skromnych przeważnie muzyków nieśmiało wybrzdąka kolejne utwory i pojedzie dalej w Europę. Ale nie. Arcade Fire to już wielka firma. Ktokolwiek podejrzewał, że w przegranym polu pozostawią Eminema i Lady Gagę? Toż Grammy to najważniejsze nagrody w branży, przeważnie przyznawane komercyjnym kiczom. A tu wygrali Kanadyjczycy!

Ich koncerty zawsze miały w sobie coś z epickości. Jednak wydana rok temu „The Suburbs” i zdobyta dzięki niej statuetka Gramophone Awards poziom ten podniosły jeszcze wyżej. Wesoła zgraja z Winem Butlerem na czele poradziła sobie świetnie z tym brzemieniem. Koncert zagrali żywiołowy, na skalę największych stadionowych gwiazd. A to wciąż po prostu kilku muzyków, którzy jakby przypadkowo znaleźli się w wielkim świecie. Ale to nie przypadek, lecz od lat budowana pozycja w muzyce alternatywnej.




Już „Funeral” było wielkim osiągnięciem. Po przesłuchaniu jej David Bowie powiedział, że Arcade Fire to jego ulubiony zespół. I razem z nim wykonał pamiętne „Wake Up”. Potem niezgorszy „Neon Bible” i wreszcie „The Suburbs”. Płyta długa, ale niezwykle równa i utrzymana na wysokim poziomie. Dawno już do słuchacza nie docierało tak głęboko to, co muzycy chcą przekazać. I to właśnie była płyta roku 2010. I jeden z koncertów roku 2011 w Polsce.


Zaczęło się jak na Coachelli. Zgrabne intro i dynamiczne Month of May. Problem z Arcade Fire jest taki, że na każdej ich płycie jest tyle hitowych, rewelacyjnych utworów, że ciężko dogodzić każdemu. Niektórym nie pasowało zbyt szybkie zagranie Sprawl II czy No Cars Go. Ale tak być musiało. Setlista na każdym koncercie tego zespołu jest idealna i kiepska zarazem. Pierwsza część to głównie najnowsze utwory, potem pojawiło się więcej starszych. Od początku wiadomo było, że bisy zaczną się od Ready to Start, a zakończą się Wake Up.

Każdy kawałek brzmiał jak ten ostatni, jakby zaraz ta piękna chwila miała pęknąć niczym bańka mydlana. Co chwilę poziom podniecenia skakał na emocjonalny Mount Everest. Kilka razy pociekła łezka. Trochę się poskakało. Dużo powydzierało. Kanadyjczycy mimo statusu gwiazd pozostali ludźmi, których muzyka wciąż cieszy. Świadczy o tym choćby przesłodki uśmiech Régine Chassagne towarzyszący jej przez większość koncertu. Taki sam uśmiech nosiło na twarzy większość widzów zgromadzonych przy Łazienkowskiej.




Tyle o subiektywach. Czas na bardziej obiektywne spojrzenie. Organizacja nie była najgorsza (pozdro szatnia i brak piwa – niektórym to przeszkadzało). Nagłośnienie dało radę, choć mogło być lepsze. Rozumiem jednak, że wyważenie tak dużej ilości instrumentarium nie jest zadaniem łatwym. Wizualizacje czasem niepotrzebne, jednak stanowiły dobre tło, które nie odciągało uwagi od sceny. Co jeszcze… Chciałoby się więcej. Albo jeszcze raz. Ale spokojnie, doczekamy się. Reakcja Kanadyjczyków na postawę fanów pokazała, że możemy na to liczyć.




Maciej Trojanowicz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz