czwartek, 27 października 2011

Hurry Up, We're Dreaming

To była jedna z najbardziej oczekiwanych płyt. Szkoda, że najbardziej zawiodła.

Kosmos, galaktyka spiralna M83 - inaczej zwana południowym wiatraczkiem. Francuski projekt do nazwy zainspirowała wizyta na dziale astronomii w bibliotece. Nieśmiały Anthony Gonzalez to mózg operacji dźwiękowych. Do swych działań dobiera sobie współpracowników. Tym razem padło na producenta Justina Meldal-Johnsena (grającego też na basie u Becka), Zolę Jesus, Brada Lanera czy Morgan Kibby. Zdawałoby się, że z tego dream teamu mógłby powstać dobry dream pop – jednak mimo niezłych składników coś nie wyszło.

Od wspaniałego Saturdays=youth minęły trzy lata, w tym czasie Gonzalez trochę się zmienił. Przeprowadzka do słonecznego Los Angeles oraz koncertowanie na trasie z Depeche Mode czy The Killers, w zauważalny sposób wpłynęły na muzyka. Zaczął się porównywać do innych zespołów i stwierdził, że się brakuje mu rozmachu. Zbliża się do trzydziestki, a pragnie znowu mieć piętnaście lat. W efekcie ten konflikt odcisnął się na podwójnym albumie, który miał podsumowywać dotychczasowe dokonania M83. Wszystko się pomieszało dość nieskładnie i można powiedzieć, że tak brzmi epickie przekombinowanie.

Szczerze pogubiłam się w ogromie emocji, jakie zostały wpakowane na tę płytę. Pełny odsłuch 22 kawałków jest wyzwaniem, które nie gwarantuje błogich doznań, a chwilami męczy. Za ładną okładką kryje się EPICKI (a jakżeby inaczej) koncept: połączenie nostalgii za marzeniami z fascynacją okresu dorastania. Zdaje się, że Anthony nasłuchał się The Smashing Pumpkins w wersji Mellon Collie and the Infinite Sadness i chciał to połączyć ze swoim zamiłowaniem do soundtracków. Niestety, postanowił sobie też poeksperymentować, zwłaszcza z własnym głosem. Tak, chodzi mi o te onomatopeiczne trajkoczące jęki, których jest za dużo. Dochodzą do tego wcześniej nieużywane instrumenty jak np. syntezator, gitara akustyczna czy saksofon. W tym momencie boleję nad tym, że głosy i historie w tle - giną w turbo produkcji. Szepty zostały zagłuszone przez elektroniczną nakładkę.



Są kawałki żywsze, które krzyczą hurry up, reszta w zamiarze powinna skłaniać do dreaming. Oba hasła ciągle się przeplatają. Mocne momenty pojawiają się na początku – mamy Intro (zasługa Zoli) oraz chwytliwe Midnight City. W okolicach Wait czuję wrażliwość Coldplaya, która mnie nie ujmuje. Potem przychodzi dziecko opowiadające o żabie: może i jest urocze, ale raczej nie adoptuje. Instrumentalne jednominutowe przerywniki jakoś szczególnie nie urozmaicają całości, przypominają tylko o płycie Before The Dawn Heals Us. Podoba mi się za to Steve McQueen oraz OK Pal. Wrażenie robi utwór Echoes of Mine do którego potrzebuję tłumacza i błagam o wideoklip do niego. 

Ciekawa jestem jak materiał wypadnie na żywo w Katowicach , gdzie M83 występuje w ramach Ars Cameralis (Klub Hipnoza, 27-ego listopada). Koncert wyprzedany, więc pozdrawiam. Odnosząc się do tytułów albumów: nie ma co się spieszyć, młodość została przy sobocie i powoli ucieka w bliżej nieznanym kierunku.


Gosia Gburczyk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz