poniedziałek, 24 października 2011

Nieślubne dziecko Coldplay: Mylo Xyloto

W końcu światło dzienne ujrzał ochrzczony ponownie przez Briana Eno nieślubny owoc romansu Coldplay z electropopem: ich piąty album studyjny o enigmatycznym tytule Mylo Xyloto

Kolejna płyta, kolejna zmiana image’u i kolejny krok w zupełnie inną stronę. Tak naprawdę, jeśli chodzi o tę londyńską czwórkę, ciężko jest w zasadzie cokolwiek przewidzieć. Zaczynając od wyjątkowego debiutu, poprzez rewelacyjny drugi album, elektroniczne eksperymenty przy trzecim i folkowo-rewolucyjne inspiracje Viva La Vida, po piątym krążku można było spodziewać się wszystkiego. Co tym razem? Rosyjskie pieśni ludowe? Mongolski śpiew gardłowy? Podczas gdy zespół kusił co jakiś czas detalami, jedni przewidywali katastrofę, a inni namiętnie trzymali kciuki za wenę twórczą Martina i wróżyli sukces. Jak wyszło?

Nie da się ukryć, że Coldplay zostali przez ostatnią dekadę odarci ze swojej pierwotnej lekkości. Mimo to, Mylo Xyloto w sporej części pozytywnie zaskakuje brzmieniem przypominającym klimat Parachutes, czego brakowało w ostatnich albumach. Wbrew pozorom właśnie takie utwory jak Us Against The World, przyjemnie akustyczne U.F.O., subtelne Up In Flames czy Up With The Birds z samplami Leonarda Cohena, nadają mu charakteru i dają nadzieję na to, że zespół nie odwrócił się zupełnie od swoich starych, najbardziej szczerych dźwięków. MX to jednak wydawnictwo bardziej złożone i niemalże eklektyczne, w którym znalazło się miejsce dla lepszych i gorszych utworów z zupełnie innej muzycznej beczki. Do tych pierwszych zaliczyć można przede wszystkim przemielone przez syntezator, ale absolutnie wpadające w ucho i wręcz taneczne Hurts Like Heaven, zdradzające inspiracje nurtem new-wave, żeby nie powiedzieć… disco. Bez wątpienia jednym z największych hitów tego albumu będzie ostatni singiel Paradise, który potwierdza regułę, że zaraźliwe sylabizowanie się sprawdza (vide: Umbrella [sic!]). Mówiąc o singlach, naprawdę niezłym utworem wydaje się Every Teardrop Is a Waterfall, które jako utwór zamykający tegoroczne koncertowe sety wywołuje w publiczności niemal euforię, ale czar pryska i lekki zawał serca przywołuje wspomnienie Ritmo De La Noche. Sample samplami, być może lepiej po prostu o tym nie pamiętać. Tegoroczni Openerowicze przyznają, że koncertowo sprawdza się również Major Minus i Charlie Brown, w tle ze swoimi tybetańskimi szantami (i o którym sam Chris Martin przyznał: lyrics are a bit shit). Nieco niepotrzebne wydaje się wydzielenie osobnych przejść, takich jak M.M.I.X., A Hopeful Transmission czy tytułowego MX, które spokojnie mogłyby być rozbudowanymi intro lub outro do sąsiadujących utworów.


Album ma także pewien akcent, któremu warto poświęcić osobny akapit. Mowa o Princess Of China, który nie można nazwać złym utworem, ale biorąc pod uwagę, kto jest jego autorem, wydaje się to po prostu egzotyczne. Ogromne grono słuchaczy na pewno wolałoby bowiem przeprowadzić zamach stanu, niż zaakceptować Rihannę jako koronowaną przez sam zespół księżniczkę Chin. Wśród najlepszych światowej sławy wokalistek znalazłoby się na pęczki takich, które zgodziłyby się za złamany grosz udzielić swojego głosu w tym duecie… ale to właśnie dla niej znalazło się miejsce pod zespołową parasolką. Czy aby na pewno aż tak pada (ich popularność)? 

Mylo Xyloto to ponad wszystko dobry album, łączący zabawę coraz to nowymi inspiracjami z klasycznym coldplayowym brzmieniem. Można by wytykać zespołowi parcie na mainstream, wykorzystywanie sampli i romansowanie z kulturą brutalnie popularną, ale nie można odmówić im tego, że nawet z ciężkim oddechem EMI na szyi potrafią zachować charakter. Tylko czy tego charakteru wystarczy im na długo?

Monika Ziobro

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz